środa, 4 września 2013

KnK REAKTYWACJA!

Nie pisałam, nie pisałam, nie pisałam - a teraz znowu piszę. Z moim bieganiem, nie jest tak dobrze, jak myślałam, że będzie. Najpierw miałam kontuzję, potem wyjechałam na miesiąc do Iranu, gdzie nie - nie na opcji, żeby biegać, gdziekolwiek po cokolwiek - nawet po bułki do sklepu. I tak sprawa wygląda nieciekawie - NIE wystartuje w maratonie w tym roku, ponieważ go nie ukończę. WYSTARTUJĘ za to w maratonie we wrześniu przyszłego roku. Co się odwlecze to nie uciecze - nawet to dobrze, daje mi to więcej czasu na przygotowanie i możliwe, że nie umrę biegnąc.

Wczoraj biegałam, zrobiła jedno kulko wokół SGGW, swoją starą trasę. Był pan w bluzie, znajoma trasa, były gwiazdy, wielki wóz nad głową. Było ekstra.

Acha, tak poza tym, to wracam do pierwotnej wersji mojego planu - biegam ja, na studnię zbieram ja. Kilometry na kropelki miały być motywacją dla mnie, postąpię więc samolubnie i ograniczę projekt do samej siebie.

Napiszę coś naprawdę ciekawego już wkrótce, ponieważ przyjeżdżają do PAHu dwaj Kenijczycy, zajmujący się właśnie pracą w Sudanie i zgadnijcie, kto będzie się nimi opiekował? No właśnie - ja :-). Co oznacza, że będę mogła ich wypytać o wszystkie 'co' i wszystkie 'jak'.

Marta

sobota, 29 czerwca 2013

Monka i półmaraton


Mordęga, czyli „Półmaraton Unisławski” za nami!

Na początek wakacji konkretny półmaraton. Nie oszczędzaliśmy się, pogoda nam dopisała, gdyż nie było zbyt wielkiego upału jak na tą porę roku, ale za to trasa nam pokazała. Może zacznę od początku. W Unisławiu odbywają się co roku dwa biegi, gł. Z nich to półmaraton (którego trasa jest bardzo wymagająca, ale o tym później) oraz bieg na 10km. W tamtym roku, gdy nie byłam jeszcze pełnoprawną obywatelką, nie mając ukończonych 18-u lat, tak, tak tu na pewno jest zaskoczenie;) Musiałam wtedy pobiec 10km, z czego nie byłam dumna, chociaż w tamtym momencie nie było mnie stać na więcej. 10 km biegłam, a raczej szłam bardzo długo, nie podam czasu;) Byłam po chorobie i jeszcze na antybiotyku, tak więc ani nie było lekko ani nie było to zbyt mądre, ale każdy biegacz wie co to znaczy chęć wystartowania. A więc dziś był wielki dzień i Monia mogła pobiec kolejny półmaraton. Trasa nie była prosta, dobrze, że moi kompani biegli w tamtym roku i mnie uprzedzili o pewnej „niespodziance”. Na 20 km zaczyna się ogromny podbieg, nawet nie chcę wiedzieć jaka jest różnica wysokościowa, ale dałam radę, podbiegłam, nie poddałam się, a nawet do mety pobiegłam sprintem. Prawie do łez doprowadziła mnie kobieta która krzyczała, że „dasz radę, nie poddawaj się”, gdzie ja już padałam, nie ma lepszego dopingu jak kibice. Niestety na trasie nie było ich zbyt wielu i trzeba było samemu się motywować. Na szczęście nie było z tym problemu gdyż mam mnóstwo motywacji, m.in. jest to właśnie ten wspaniały blog. Na trasie były 4 punkty odżywcze i woda lała się strumieniami, a co mają powiedzieć Sudanki i ich dzieci? Oni nie mogą sobie na to pozwolić i to jest cholerna niesprawiedliwość, tak więc proszę wybudujmy dla nich tą studnię! Nie wyobrażam sobie biegania bez wody, o czym ja piszę życia sobie nie wyobrażam! Powracając do ostatniego biegu w Pasłęku na 10km gdzie na trasie zabrakło wody, wiecie co ja czułam? Właśnie nic! Nie wiem jak opisać to co czułam w ustach, sucho, sucho, sucho, ale wiedziałam, że po biegu opiję się ile tylko będę chciała, nie musiałam zasuwać kolejnych kilkunastu kilometrów do jakiejś rzeki jak nasi Sudańczycy. POMÓŻMY IM, POKAŻMY, ŻE POTRAFIMY!

sobota, 25 maja 2013

Narzekanie i Przygody Hipotetycznej Sudanki cz.1 (by Marta)

Jak niektórzy wiedzą, dorobiłam się kontuzji i ostatnio nie biegam. Będę musiała nadrobić stracone treningi, ale że ostatnio muszę być mistrzem nadrabiania we wszystkich kategoriach swojego życia, próbując je niezdarnie skleić w jakąś całość, jeszcze jedna rzecz,  z którą będę musiała podgonić mi nie straszna!
...
Kogo ja próbuję oszukać? Oczywiście że obgryzam pazury i robię w gacie. Dla mnie tydzień bez biegania będzie prawdopodobnie oznaczał, że wrócę do puntu zero, albo przynajmniej jakoś blisko niego. A tu zbliża się mój pierwszy w życiu bieg na 5 kilometrów, a potem? Kto wie? Ja jeszcze nie wiem. Staram się skupić na celu, który mam na czubku swojego nosa, nigdzie dalej, bo inaczej dostaję ataku panicznej czkawki (tak, istnieje coś takiego! Jestem żywym przykładem, że istnieje, nie moja wina, że nie ma na jej temat żadnych medycznych publikacji). Zawsze gdzieś tam, daleko, miga mi królewski dystans 42 km, i te wszystkie kropelki, które chciałabym zebrać, ale myślę, że trzeba mieć w sobie trochę pokory. Mówię z perspektywy kogoś, komu los właśnie wsadził do buzi bardzo dużą łyżkę tego specyfiku.

Myślę, że należy tutaj napisać coś nowego, jeszcze nie napisanego, coś czego nikt się nie spodziewa. Darować sobie agitowanie o wsparcie naszej sprawy, dołożenie kilku kropelko-złotówek, narzekanie, że początki biegania nie są takie łatwe i tak dalej, i tak dalej. Bo ile można o tym pisać? A przede wszystkim - ile można o tym czytać? Chociaż ze zdziwieniem, jak również ciepłym uczuciu dumy rozpływającym się w okolicy łopatek, muszę stwierdzić, że wciąż ktoś do nas zagląda.

No dobra, skoro już napisałam wstęp na pół strony (jak wiadomo wszyscy uwielbiają wstępy dłuższe od samej treści) ta da da dam ta dam! (tutaj wstawić sobie dźwięk werbli):
 
Przygody Hipotetycznej Sudanki i jej wiernego psa Szakala cz.1 

Bardzo hipotetyczna Sudanka stanęła przed swoją jeszcze bardziej hipotetyczną glinianą chatką i westchnęła.
- Dlaczego wszyscy hipotetyczni Afrykanie muszą mieszkać w takich cholernych gliniankach? - spytała jakby nikogo, a jednak odpowiedział jej cienki głosik:
- Eee... Lepsze to, niż blacha falista w slumsach. W tym to dopiero można się ugotować - odparł hipotetyczny pies o wdzięcznym imieniu Szakal - To co, wchodzimy? - pies trącił Sudankę nosem.
- Oj no, jak musimy.
W środku stał plastikowy baniak na wodę, miotła, mata do spania i garnek.
- No majątek, nie powiem, poszczęściło nam się - Sudanka opadła swobodnie na matę.
- No garnek mamy, to lepiej niż ostatnio - Szakal węszył wokół szukając ukrytych skarbów.
- Ostatnio czyli kiedy?
- Wtedy, kiedy nie mieliśmy garnka.
- Co racja to racja. Wcześniej garnka nie było. Teraz jest.
Pies położył się obok Sudanki i zaczęli czekać. Europejczycy nie znają się na czekaniu, ciągle gdzieś się śpieszą, coś chcą na teraz, wszystko na już, a Afrykanie? Nawe tacy hipotetyczni, nie mający racji bytu w rzeczywistości, są mistrzami czekania. Czekanie jest umiejętnością, która nabywa się z wiekiem. Krew w człowieku czekającym spowalnia, oddech robi się płytszy, organizm oszczędza, przestawia się na opcje 'stend-by', myśli wiszą, a nie przemykają przed oczyma z prędkością światła. Tylko wtedy można taką myśl rozebrać na części pierwsze, obrócić ją, zobaczyć co się pod nią kryje, i krzyknąć (w duchu, bez wydawania dźwięków) "Acha! Przyłapała babcia dziadka w lasku!"*. W stanie czekania podświadomość nie może nam nic dyktować, ponieważ mając na to czas, potrafimy zidentyfikować prawdziwe motywacje naszych myśli a co za czym idzie zachowań. Chociaż jak człowiek czeka, to za bardzo się nie zachowuje, bo czeka.

Sudanka właśnie obracała w kółko myśl o zimnej Coca Coli i ciesząc się tym, że jako nieistniejąca Afrykanka może Coca Colę traktować dalej jako coś nieosiągalnego, ale cudownego a nie jako przeklętą cukrową bombę kaloryczną, która może prowadzić tylko i wyłącznie do cukrzycy, nadwagi i przedwczesnego zgonu. Uśmiechnęła się do siebie. Jednak są jakieś plusy. Szakal wstał i stanął przy wejściu.

- Mamy Gościa - stwierdził.
- Nie, nie mamy - odparła Sudanka, która z maty widziała przestrzeń całej chaty.
- No, ale będziemy mieli - obstawał przy swoim Szakal
- Tak, to jest możliwe. Ale dowiemy się tego dopiero... - Sudanka nie zdążyła dokończyć, bo w otworze drzwiowym pojawiła się okrągła czarna głowa.
- Witaj - stwierdziła głowa i nie czekając na pozwolenie wlazła do środka.
- To co, idziesz z nami po wodę? Widzę że baniak masz pusty - spytała głowa z dołączoną już resztą części tworzących kobietę.
Sudanka wstała, niechętnie zabrała pojemnik na wodę i wyszła za kobietą.

C.D.N

*Hipotetycznie sudańskie powiedzenie mające odpowiednik w greckim "eureka!"

Pisałam ja, Marta :-)


piątek, 24 maja 2013

Rafał pisze o swoim bieganiu


Czas: jedenasta. Wdziewam strój treningowy, zakładam buty do biegania i wychodzę.
Czas: jedenasta zero jeden. Wracam po wodę.
Czas: jedenasta zero trzy. Po raz drugi opuszczam przytulny budynek, włączam muzykę i zaczynam biec. Na niebie widzę dwie małe chmurki oraz bezkresne morze błękitu. Gorąco. Przede mną dziewięć kilometrów, z których większość – w pełnym słońcu.
Cały czas zwracam uwagę na ułożenie stóp. Pierwszy powód: staram się cały czas upadać na śródstopie, co momentami, ze względu na straszliwy stan wiejskiej pseudoasfaltówki, jest bardzo trudne. Drugi, o wiele ważniejszy: w zimie przez ślizganie się na lodzie zaliczyłem zmęczeniowe naderwanie ścięgna. Bólu, na szczęście, już od bardzo dawna nie odczuwam, ale momentami, zwłaszcza po dłuższym treningu, w miejscu kontuzji odczuwam jakby napięcie. Wolę więc nieco bardziej uważać, niż potem otrzymać kolejną przymusową przerwę.
Gorąco. Po jednym kilometrze mógłbym przysiąc, że moje – czarne – buty zaczynają się topić, a cała skóra powoli przybiera ładnego, przyrumienionego koloru z delikatnymi śladami zwęglenia. Biegnę dalej. Dla siebie, dla znajomych, i dla Sudańczyków.
Czy to nie brzmi śmiesznie? Jak poruszanie się w Polsce, hen pośrodku Europy, mogłoby pomóc mieszkańcom Afryki? Nie dość, że to zupełnie inny region, to jeszcze samo zajęcie jest indywidualne. Ha, po co biec dalej? Najlepiej byłoby zatrzymać się, odpocząć chwilkę, może wezwać taksówkę, a resztkę wody wypić...
Woda.
Biegnę dalej. Dla siebie, dla znajomych, i dla Sudańczyków. W takiej chwili najbardziej odczuwalny jest sens w tym, co się robi. Czy tam, daleko, za Czechami, a nawet poniżej Węgier, mogą po prostu zajść do sklepu po drodze i kupić sobie trochę wody? Nie mogę się z nimi równać – ale mogę chociaż trochę dorównać ich do nas.
Kilometr czwarty. Zaczyna się las. Cień. Gorąco. Po drodze spotykam węża, wygrzewającego się w miejscu, na które słońce jakoś przez gęstwinę gałęzi się przebiło. Wąż nie zwraca na mnie uwagi. Nie należę do jego świata; ja nie przeszkadzam jemu, on nie przeszkadza mi. Ale to przecież moi sąsiedzi, ludzie, których widzę codziennie, uparcie starają się je wybić. To ludzie pokojowi, ludzie, którzy pragną, by wszyscy godnie żyli, muszą dbać, by słabszy nie był prześladowany. Kilkaset metrów za wężem las kończy się.
Kilometr siódmy. Łydki znikają, a na ich miejscu pojawia się coś, co wydaje mi się bolącymi, ciężkimi szyneczkami. Wygląd zewnętrzny zostaje taki sam, najwyżej odcień zrobił się troszkę bardziej czerwony. Kończy mi się woda. Ale ja nie muszę się tym martwić – wiem, że już niedługo napiję się do syta, wezmę zimny prysznic i spokojnie sobie nic nie porobię. Moim obowiązkiem jest dbanie, by inni ludzie również mogli cieszyć się tym szczęściem. Świat da się zmienić – ale zacząć trzeba od siebie!
Rafał

niedziela, 19 maja 2013

IV (w moim życiu I) Bieg Papiernika za nami!!


Kochani nie wyobrażam sobie aby nie opisać dzisiejszego dnia, dzisiejszego biegu i wszelkich emocji z tym dniem związanych. Nie wiem od czego zacząć, myślę, że najlepiej od początku. Wzięłam się za pisanie o tak późnej porze, któraś w nocy z dwóch powodów:

  1. Z powodu braku czasu, (jak zwykle), intensywny dzień za mną, sporo się działo oraz
  2. Z powodu emocji jakie dziś przeżyłam. Nadal jestem bardzo podekscytowana i nie wiem jak zasnę.

Jestem rodowitą kwidzynianką i w naszym mieście powstał Bieg Papiernika na 10 km, biegam od trzech lat i nigdy wcześniej nie mogłam w nim wziąć udziału. Wyobrażacie to sobie!? W Twoim mieście jest bieg i nie możesz pobiec, szlag mnie trafiał! Ale cóż, nie miałam innego wyjścia jak poczekać do ukończenia 18-u lat i pokazać na co mnie stać! Tak, tak, dobrze się domyślacie niedawno skończyłam 18 lat.

W końcu nadszedł ten wielki dzień. Rano jako prawdziwa biegaczka z wysoko uniesioną głową leciałam na start, ha co to za radość! Były to I zawody w tym sezonie biegowym, jak na I start można zaliczyć go do udanych. Pogoda była wymarzona, ale dla kibiców, nie dla biegaczy. 30 stopni w słońcu, a w cieniu to chyba jeszcze więcej. Biegłam i czułam jak się ładnie rumienie. Nie ma nic lepszego jak doping w postaci dzieciaków, którzy krzyczą z całych sił „dawaj, dawaj, jeszcze kawałek!”, „dasz radę!” I jak tu nie dać rady? Przecież nie padniesz, tak więc endorfinki od razu skaczą i lecę do mety. O czym ja miałam jeszcze wspomnieć? O pięknym słonecznym dniu było, aa kolejnym wspaniałym aspektem tej imprezy była kolejna możliwość spotkania „starych”, dobrych znajomych biegaczy. Tak naprawdę się nie znamy, ale ciągle się spotykamy na tych samych zawodach , tak więc nie wyobrażam sobie nie porozmawiania na różne tematy. Można powiedzieć, że troszkę się znamy i jesteśmy jak jedna, wielka rodzina. Dzisiaj aż brakowało czasu na rozgrzewkę, z każdym się chciało porozmawiać. Aż byłam zła, że muszę kończyć bo trzeba się rozgrzać bo start tuż, tuż. Na szczęście po biegu byliśmy jeszcze w stanie zamieć kilka słów. Doszło już do tego, że mam drugą rodzinę, właśnie biegową. Mam mamę, tatę oraz dziadka biegaczy. Zazwyczaj jeździmy wspólnie na zawody i tak się utarło. Najśmieszniejsze w tym wszystkim, a może i najstraszniejsze jest to, że prawdziwi rodzice kompletnie nie mają do czynienia ze sportem. Więc nie miałam wyjścia i znalazłam sobie nowych.

No cóż wynikiem nie ma się co chwalić, gdyż bywały lepsze, ale dziękuje chłopakom na trasie którzy mnie dzielnie wspierali i polewali wodą. Dziękuje Wam!! Pozdrawiam także wszystkich biegaczy którzy to czytają i wiedzą co to znaczy suchość w ustach, oraz pragnienie wody. Patrząc z perspektywy sytuacji w Sudanie to sobie nie wyobrażam żyć tak jak oni i nie mieć bezpośredniego dostępu do wody. Kurcze po biegu nie wypić? Hello? Wyobrażacie to sobie? Tak więc myślę, że nie ma co czekać tylko im pomóc wybudować tą studnię, aby mieli ten komfort, albo chociaż namiastkę tego co my.

Pozdrawiam i zachęcam do symbolicznych wpłat;)
Monika

piątek, 17 maja 2013

O bieganiu (nowość), o moich stopach i lista przebojów

W środę biegałam 'interwały'. Czyli biegnę, biegnę, biegnę, szybko, na tyle szybko, żeby móc oddychać, ale jednak mimo wszystko szybko, i gdy już nie mogę zwalniam do truchtu/powłóczenia nogami. Odpocznę trochę i znowu - gazu. Dla mnie taki szybszy bieg, nie truchtanie, jest trochę jak latanie. Co prawda płuca trochę cierpią, bo nie przywykły jeszcze do takiego wysiłku, ale za to jakie to przyjemne, tak sobie biec. Jakieś dziwne uczucie wolności mnie wtedy ogarnia. Nie żartuje - serio piszę. Biegłam już do domu i myślałam (myślenie zajmuje mi sporą część czasu życiowego, taki ze mnie homo myślę-o-niebieskich-migdałach-cały-czas sapiens, za co w podstawówce miałam obniżoną ocenę z zachowania - swoją drogę ciekawe, karać dziecko za to, że sobie myśli, choćby i nawet na lekcji matematyki...):

- No coś w tym jest, że tak mnie ciągnie do tego biegania, bo te kilka razy, kiedy się upiłam na wesoło i na świeżym powietrzu, zawsze miałam ochotę biegać. I biegałam. Raz, już dobrych parę lat temu, gdy byłam w Pradze (czeskiej), szliśmy w nocy uliczkami od mostu Karola a absynt krążył nam po krwioobiegu. Jakoś tak wyszło, że bez żadnego powodu zaczęłam biec, a za mną popędzili moi znajomi, i tak biegliśmy, pijani, przez praskie uliczki. Fajnie było. Jedno z moich lepszych wspomnień. Drugie, też całkiem niezłe, to bieganie po plaży. Naszej Polskiej, nadbałtyckiej plaży. Piasek między stopami. Wiatr. Kurczę, to jest coś...

Tak sobie wspominałam te wszystkie moje biegi i poczułam się dotknięta ręką przeznaczenia. I wtedy ta ręka poklepała mnie po mojej względnie niedużej głowie, pogroziła palcem i zniknęła. No tak, jasne. Nawet człowiekowi w ezo-mezo-teryczno empiryczne doświadczenie wierzyć nie dadzą! Mój wewnętrzny potwór logiczny zaczął się śmiać ze mnie na tyle głośno, że aż mi się odbiło. Wróciłam do domu trochę przybita, że nie mogę sobie pozwolić nawet na odrobinę fatymizmu (wiara w pozytywną bądź negatywną odmianę fatum, i niech mi żadni znawcy nie mówią, że fatum może być tylko złe, tutaj się liczy licencja poetica, jak chcę, żeby fatum było dobre, to będzie, i już).
W domu siadłam na krześle, rozwiązałam buty, zdjęłam skarpety i sprawdziłam swój prawy i lewy odcisk. Możliwe, że w tym momencie jęknęliście - O nie! Ona ma nie jeden a wręcz dwa odciski! I co teraz będzie? - no więc spokojnie, możecie odetchnąć, ja odcisków dostaję też od spania w jedwabnej pościeli, takie już mam stopy, przyzwyczaiłam się. Jak chodziłam po górach w nierozchodzonych butach trekkingowych na prawej pięcie zrobił mi się taki krater, że aż wszyscy chcieli temu paskudztwu zdjęcia robić. Ale wracając do moich odcisków biegowych - całkiem się zaprzyjaźniliśmy, one nie przeszkadzają mi, ja nie przeszkadzam im, one już zrobiły się twarde, ja jestem twarda cały czas. Cholera, właśnie sobie pomyślałam, że chyba nie powinnam się tak rozpisywać na temat moich stóp. Trudno, co się stało, to się stało, zaraz wymyślę jakieś mądrości do przekazania.

....

........

............

Nie, poddaję się, nic nie wymyślę. Mogłabym próbować, jakieś nowe rady treningowe tutaj wsadzić, albo coś o diecie początkującego biegacza, ale prawda jest taka, że ja się do tego zupełnie nie nadaję, bo treningi biegam sobie według karteczki wydrukowanej z internetu, zupełnie nie czytałam żadnej poważnej literatury na temat biegania, formy, rozciągania, uginania, wyginania i prostowania. W dodatku jem to, na co mam ochotę. Fakt, że muszę jeść obiad trochę wcześniej niż zwykle, nawet do czterech godzin przed treningiem, żeby nie czuć jak mi podskakuje wszystko w żołądku, ale to by było na tyle. Chyba nie mam dość profesjonalnego podejścia do sprawy. Dlatego moja mądrość na dziś to - nie wsadzaj biegowych skarpet z innymi rzeczami do prania bo farbują ( o ile masz takie jak ja skarpety w kolorze zielonej żarówy). Mam nadzieję, że wszyscy czują się usatysfakcjonowani.

PS. Mowa lista muzycznych przebojów biegowych:
1. "Just like honey" Jesus and the Mery Chain (wolne, idealne do truchtania)
2.  "Ho Hay" Lumineers
3.  'Entertainment!' Gang of four
4. "After Hours" the Velvet Underground (!!! Klasyk, ale nie śpiewany przez Nico)
5.  "FCK Forever" Babyshambles

(nie każdemu się zapewne spodoba, bo ja mam dość specyficzne gusta muzyczne. Za to nie jestem zamknięta na nowości - jeżeli macie jakieś lepsze propozycje, to się nie krępujcie)

środa, 15 maja 2013

Czerwonoskóry Pierwszy Biegacz


Hej, hej!

Potrzebowałem dziś jakiejś motywacji bo od powrotu z Trójmiasta (gdzie spędziłem weekend) jakoś cienko u mnie z bieganiem :-)

Nie tyle, że mi się nie chce co troszkę się "załatwiłem" swoją bezgraniczną głupotą... ale wszystko od początku... pomimo dość kiepskich prognoz

na weekend w sobotę rano obudziliśmy się na jachcie i z zadowoleniem stwierdziliśmy, że tradycyjnie nasze pogodynki w tv chyba się lekko pomyliły.

Było ciepło, wiał dość silny wiatr i przede wszystkim z za chmur coraz śmielej wyłaniało się słoneczko. Endorfiny szybko wyparły z organizmu resztki

przyjętych w nocy % i w pogodnych nastrojach obraliśmy kurs na Gdynię.

 

Dopłynięcie tam zajęło nam ok 5h, a ja nie spodziewałem się jeszcze, że słoneczko, którym tak się cieszyłem od rana pokaże niebawem swoje drugie oblicze :(

W Gdyni poszliśmy całą załogą na obiad i tu pierwsze zdziwienie, ulice wokół portu pozamykane, mnóstwo ludzi, ktoś wrzeszczy przez megafon... podeszliśmy bliżej

a tam się okazało, że właśnie w sobotę był organizowany Bieg Europejski na 10km!! Obsada chyba była niezła bo czasy, które słyszałem na mecie nieco mnie powaliły,

33 min to chyba dość szybko jak na taki dystans (tyle to mi zajmuje przebiegnięcie 4 km hahaha). 

 

Zrobiłem kilka fotek, jedna z nich poniżej, obiadek i popłynęliśmy na Hel. I tam pierwsze hmmm jak by to nazwać.. zdziwienie po spojrzeniu w lustro w marinie.

A więc mój ryjek był koloru purpurowo, karmazynowo krwistego! To samo dłonie... no kurcze jak ostatni debil nie pomyślałem o tym, że może przydało by się nieco posmarować

kremem z jakimś filtrem ehhh! Niestety w niedzielę już zaczęło piec i boleć, a od wczoraj skóra schodzi mi płatami z całej twarzy, omg nawet z pod oczu! No kurde bez żadnej

charakteryzacji mógłbym grać w którymś odcinku Hannibala :(

 

Skutecznie odstręcza mnie to od opuszczania mieszkania bo nie wiem czy osoba o słabym sercu nie dostała by na mój widok zawału!.. A tego przecież nie chcę :(

Tak więc myślę, że jeszcze 1-2 dni zostanę w domku, a potem zabieram się z powrotem za bieganie!

Szybciutko przekazałem wpłatę na PAH, którą już wcześniej obiecałem zrobić czyli tyle kropelek ile Endomondo wskazuje przebytych km :)


Pierwszy Czerwonoskóry Biegacz Paweł

 

 
 

piątek, 10 maja 2013

Pięć kilometrów - pięć złotych!

Ponieważ zbiórka pieniędzy idzie nam raczej kiepsko, a można powiedzieć nawet, że wcale nie idzie, zaczęłam kombinować. Jak ja zacznę kombinować, to wychodzą z tego naprawdę niesamowite rzeczy, jak na przykład KnK team czy spaghetti w sosie pomidorowo - pomarańczowym (ohyda, nie próbujcie!). Myślę sobie, tyle ludzi wchodzi na naszego bloga, codziennie statystyki rosną i rosną, a nikt nie da na naszą studnię nawet złamanego grosza... No, co jest? Co robimy nie tak? Myślę, myślę, myślę, aż z uszu zaczyna mi się wydostawać para. No i oczywiście wymyśliłam. Nie każdy może/ ma czas/ ma chęci i ochotę zostać stałym członkiem teamu KnK, ale może chciałby otrzymać odrobinę motywacji w zamian za te kilka złotych, które wpłaci na studnie w Sudanie.

Więc sprawa wygląda tak: biegasz lub chcesz zacząć biegać ale trochę się boisz. Nie masz tyle pawera, żeby samemu przycisnąć się do ostrzejszych treningów, a jednak dusza chciałaby do biegowego raju... Nie martw się - ja już wiem, czego Ci najbardziej potrzeba, odkąd stworzyłam KnK każdy dystans, nawet najbardziej prześlimakowany (przebiegnięty ultra wolnym tempem) sprawia mi ogromną przyjemność, bo wiem, że gdzieś tam, wirtualnie czy nie, wspiera mnie cała ekipa świetnych ludzi, a na dodatek te moje bieganie nie jest tylko dla mnie, tylko dla całej społeczności Sudańskiej (niesamowite prawda? Ja tutaj sobie truchtam, a jak będę miała dostateczną determinację to ktoś, kto teraz cierpi z braku wody, ją dostanie). Dlatego rozważ proszę moją propozycję - zostań honorowym członkiem teamu KnK, przebiegnij dystans 5 km, napisz do mnie o tym,  a ja zamieszczę Twoją historię na blogu. Nie lubisz pisać, nie chcesz, żeby Twoje pisanie znalazło się w internecie? Nie szkodzi! Możesz dołączyć do nas na enodomondo, gdzie dzielimy się naszymi wyczynami treningowymi, albo do naszej grupy google, która lada moment powstanie, a możesz po prostu być i biec, 5 km a potem wpłacić na naszą studnię 5 złotych i czuć się tak, jakby  w części to była Twoja studnia (co zresztą jest prawdą)!

Czyli jeszcze raz, wszyscy co biegają, lub nie biegają, tylko zaczynają - zamieńcie swoje własne, prywatne, cudowne 5 km na 5 złotych. Jeżeli ktoś uważa, że to dla niego zbyt duży dystans niech sprawę przemyśli - moim zdaniem, dacie radę!

A teraz trochę o moim bieganiu, bo dawno nie zanudzałam społeczności internetowej opowieściami o moich treningach. Wczoraj pokonałam dystans 4km. No co to jest, 4 km, czym tu się chwalić? Przecież ostatnio pisałam o 10 km. Ano, tak było, ale dziesiątkę przebiegłam z wywalonym jęzorem, żałując, że ktokolwiek kiedykolwiek wymyślił, że fajnie by było tak sobie pobiegać i zrobił się z tego potem sport (co prawda to uczucie szybko minęło, jak tylko pokonałam upragniony dystans, od razu zmieniłam zdanie i uznałam z powrotem, że bieganie jest fajne), a wczorajszą czwórkę... Przebiegłam! Nie szurałam noga za nogą, tylko dumnie wyprostowana wyciągałam swoje kończyny jak najdalej i biegłam. Może nie był to bieg szybki, lub choćby średnio szybki, ale myślę, że można go spokojnie zaliczyć jako bieg prawie średnio wolny. Średnie tempo wyszło mi 9.1 km/h. Może dla rasowego biegacza to wolno, ale nie dla mnie. Biorąc pod uwagę, że najszybciej biegłam 13 km/h (trening interwałowy) i nie wyłączyłam trackera na czas, kiedy wracałam ze ścieżki biegowej do domu (spacerkiem :-)) to naprawdę chyba nieźle, co? W każdym razie całkiem jestem z siebie zadowolona. Nie jestem zadowolona z tego, że zbiórka nie idzie. Ja oczywiście przyłączam się do swojej własnej akcji, i wpłacę na studnię 5zł za 5 km, które planuję pokonać dziś. Staram się jak mogę wspierać kropelkową inicjatywę, ale budżet mam wyjątkowo (jak co miesiąc) napięty. Poza tym zbliża się sesja i rośnie poziom rozleniwienia we krwi, jak zawsze przed egzaminami. Ha! Ale biegać będę tak, czy siak. Bo lubię, bo tak mi się chce. Może wam też się chce? 

Zamienicie 5 km na 5 złotych? Co wy na to?
Jakby ktoś się zdecydował: http://www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki

PS.: Wczoraj widziałam Pana z Bluzą bez bluzy! Po raz pierwszy odkąd zaczęłam biegać i regularnie mijać go na swojej trasie, miał na sobie zielony t-shirt, ale co to jest w porównaniu z kultową bluzą? Jak dla mnie stracił część swojej tożsamości. W dodatku zamiast siłować się z niewidzialnym wrogiem (Pan Bluza musi być miłośnikiem boksowania się z powietrzem/ ciężkim losem) podskakiwał sobie jak na skakance, tylko bez skakanki. Doceniam wyobraźnię która pozwala skakać na skakance bez skakanki ale jednak. Przyzwyczaiłam się już do czegoś zupełnie innego.


Marta

wtorek, 7 maja 2013

Kasia pisze w KnK! Gdzie nie spojrzysz - biegają!

Zaliczam się do grupy osób biegających poziomu przedszkolnego. Piszę to z dumą, bo jeszcze do niedawna byłam na poziomie żłobkowym, który przejawia się mniej więcej tym, że biegi obserwuje się przypadkowo na ekranie laptopa, tudzież przypadkowo natrafia się na nie przerzucając kanały podczas świątecznej wizyty u rodziców. Bieganie leżało przez długi czas poza sferą moich zainteresowań (w zakładce „o nas” przeczytasz mojej traumie biegowej), więc informacje na ten temat przez lata skutecznie wypierałam z mojej świadomości. Ku zaskoczeniu mnie samej nadszedł jednak ten wielki dzień, w którym wyciągnęłam z czeluści szafy zapomniane od dawna buty do biegania i zaczęłam truchtem przemierzać pierwszy kilometr, drugi, trzeci… Etap przedszkolny oprócz samej fascynacji nową umiejętnością przemieszczania się na własnych nogach nieco szybciej niż podczas zwykłej przechadzki, przejawia się też wyostrzeniem uwagi na biegaczki i biegaczy dookoła. Okazuje się, że jest ich całkiem sporo. Nagle kolega z pracy okazuje się być maratonistą, zaprzyjaźniona aktywistka biega już od dawna półmaratony, chłopak współlokatorki rozważa udział w ultramaratonie, a kolejna koleżanka planuje przebiec dookoła jezioro Wigry, bagatela 13 km w pogoni za bobrem (bieg za bobrem organizowany jest jakoś w sierpniu). Mechanizm jest prosty, wystarczy wspomnieć: „wiesz, zaczęłam biegać”, w ten oto sposób częściej niż się spodziewam słyszę sakramentalne „ja też biegam”.  Od przybytku głowa nie boli więc pogawędki na temat biegania, a zwłaszcza trudnych początków i pokonywaniu kolejnych granic ustawianych przez nas samych, działają na mnie motywująco i chcę więcej.

Mój cel jest adekwatny do możliwości: 5 km w czerwcowym biegu kobiet. Tutaj ukłon w stronę Marty - inicjatorki akcji „kropelki na kilometry”, bo o biegu dowiedziałam się właśnie z tego bloga i to ona zmotywowała mnie do wzięcia w nim udziału. Najpierw się więc na bieg zapisałam, później się przestraszyłam że nie dobiegnę do mety, to z kolei zmotywowało mnie do regularnych treningów. Powolutku odnajduję się w nowej rzeczywistości i po prostu, jak to przedszkolak, cieszę ogromnie z nowej zajawki. Coś tak czuję w kościach, że na 5 km się nie skończy.  

Kasia

poniedziałek, 6 maja 2013

Pan Wieśniak i jego koń, dziesięć kilometrów myśli i podsumowanie miesiąca.

Biegnę szosą. Za mną około 4 kilometry terenu typu "w góóórrręę i w dóółł". Łydki mnie bolą, chociaż jeszcze nie tak bardzo, jak by mogły. Z daleka widzę Pana Wieśniaka, który ze swoim koniem robi coś na polu. Koń ciągnie jakieś urządzenie (nie pług, pług bym poznała), Pan Wieśniak idzie za nim, pilnuje. Zbliżam się coraz bardziej, wyciągam słuchawki, żeby powiedzieć dzień dobry, w końcu sąsiad to sąsiad, co z tego, że nie wiem nawet jak się nazywa. Biegnę, trochę sapię, czerwona jestem jak burak, ale za to jak dobrze wychowana!

Ja: Dzzzień brry...
Pan Wieśniak: Dobry. Oj maratonu to pani raczej nie pobiegnie, z takim tempem.
Ja: Eeee... No ja właśnie na maaarrraaaton tre... nuję.
Koń: To weź się ze mną miejscami zamień. Od razu forma ci skoczy o sto procent.
Pan Wieśniak: Cichaj Kasztanek, pani tutaj sobie truchta.

I potruchtałam. Tylko morale mi spadło na łeb na szyję. Na szczęście była to już końcówka treningu, biegłam piątkę. Potem trochę uniosłam się dumą i stwierdziłam, że to Pan Wieśniak się nie nadaje, nie ja. A może jednak ja? Może koń Kasztanek miał rację? Taki mieszczuch jak ja, co za 'ruch' uważa sport, który lubi i sprawia mu przyjemność, a prawdziwej fizycznej pracy nigdy nie poznał? Nie spaliło mnie nigdy słońce, gdy gnąc kark do ziemi siałam... No właśnie, co się sieje w Sudanie? Bo właśnie do tego zmierzam - że moje Sudańskie alter ego bardzo dobrze taką pracę zna. Odciśnięta jest ta praca na każdym jej mięśniu, w każdym załamaniu suchej skóry. I jak już się wysieje to, co się może wysiać, to zaczyna się czekanie. Nikt nie potrafi czekać tak, jak ludzie, których przetrwanie zależy od ziemi. Jeżeli będzie woda, jeżeli kiełkujące dopiero przyszłe zbiory nie zginą, będzie co jeść. Jeżeli nie, nie będzie. I moja Sudanka nie ma na to żadnego wpływu. Wstaje codziennie tak samo, o świcie, albo i nie o świcie, i maszeruje po wodę. Mija po drodze pole. Nie patrzy nawet na nie. Nie może na nie patrzeć, ponieważ gdyby się spojrzała, musiała by pomyśleć, poprosić swojego boga, bo przecież nie ma nikogo innego, do kogo mogłaby się zwrócić, żeby dał tym pędom wyrosnąć i być silnymi. Sudanka wie, i wiem to nawet ja, że ziemia nie zna modlitwy. Nie jest okrutna, nie jest litościwa, po prostu jest. Sudanka też jest, tam gdzieś daleko, w jakiejś tam Afryce, i jak właśnie przeczytałam na Wikipedii, może uprawia bawełnę, może orzeszki ziemne, a może sorgo. Ja stawiam na sorgo. Nigdy nie próbowałam, ale na pewno z mąki z sorgo wychodzą pycha placki.

Wracając do biegania, oto moje pierwsze w życiu dziesięć kilometrów myśli:
Kilometr 1-5: Biegnę przez las. No ładny ten lasek. Taki zielony. I ptaszki sobie śpiewają... O rzeszku...włoski. Kto zostawia rozgrzebane pampersy na leśnej drodze?!
Kilometr 5-6: Dalej las. Trauma po pampersach powoli mi przechodzi. Znowu podziwiam przyrodę. Swoją drogą, ciekawe czy nie dało by się tu zorganizować jakiejś akcji sprzątania lasu. Mogłabym wywiesić plakaty, napisać do wójta, zaprosić Madonnę i Bono na koncert... A potem przyjechał by sam papież i poświęcił ziemię, tę ziemię, na którą lokalsi z takim zapamiętaniem wysypują swoje śmieci. Wtedy to nikt by się już nie odważył nawet splunąć. Nie... Niemożliwe, papież by nie przyjechał, zresztą Bono i Madonna pewnie też nie. Lipa. A nie, to nie lipa, raczej... No nie wiem, a może to jednak lipa? Dlaczego mi tak trudno drzewa rozpoznać?!
Kilometr 6-7: Pola, łąki. O bocian. Jaki faaajjjjnnnyyy.
Kilometr 7-8: Boli mnie prawa stopa. Boli mnie lewa łydka. Boli mnie odcisk. Jest mi za gorąco. Już mi się nie chce. Muzyka beznadziejna. Słońce za jasne, trawa za zielona.
Kilometr 8-9: Nienawidzę trawy. Nienawidzę dziur w asfalcie i asfaltu też nienawidzę. Nienawidzę torów kolejowych. Tory kolejowe są beznadziejne. Nie cierpię skrzyżowań. Skrzyżowania są gorsze niż tory kolejowe.
Kilometr 9-10: O jej, to już? Tak szybko? Fajnie, to idę wziąć prysznic.
Koniec.

Ale ale... Myśleliście, że już koniec, dobrnęliście do końca i możecie iść zrobić sobie herbatę? Ja też tak myślałam, szczególnie że głodna jestem, nie jadłam jeszcze śniadania. Jednak podsumowanie miesiąca się należy.

Zebraliśmy jak na razie: 45 zł. Nie za dużo. Trzeba się postarać bardziej.
Nasz blog odwiedziło: 1043 osoby.
Team Kilometry na Kropelki powstał i składa się aktualnie z: Marta (to ja :-) Monika Biegaczka Prawdziwa, Paweł Pierwszy Biegacz i Kasia, której jeszcze nie wymyśliłam przydomka. Kasia mam nadzieją niedługo się przedstawi.
Cel KnK na miesiąc maj: rozkręcić jeszcze więcej biegaczy, wciągnąć ich w naszą akcję, zebrać więcej kasy!

Dobra. Teraz to już prawdziwy koniec.

 

niedziela, 5 maja 2013

Tym razem od Moniki, Przeziębienie vs bieg !

Hej, tym razem coś od Moniki, ja dopiero wróciłam do Warszawy z miejsca, gdzie nie dotarła jeszcze cywilizacja. Stąd ta dłuższa nieobecność. O swoich majówkowych przeżyciach napiszę jutro, a teraz.... tam da da dam da dam, oto biegająca i kichająca Monika:


 
Przeziębienie vs bieg !

Kochani nie wiem co się dzieje, ale żle się dzieje. Kiedy ostatnio biegałam? Ciężko powiedzieć. Wczorajszy trening musiałam sobie odpuścić, i dzisiejszy półmaraton na który dawno temu się zapisałam także, jak o tym myślę, to aż płakać mi się chcę!

Był to „I Półmaraton Śladami Bronka Malinowskiego”

To nie jest tak, że mi się nie chciało, jak leżę w łóżku to jeszcze gorzej się czuję, ale czasami trzeba, nie ma innego wyjścia. Mam nadzieję, że to ostatni taki dzień i jutro ruszę do lasu na rozbieganie.

Nie lubię brać żadnych lekarstw, wolę metody domowego leczenia, typu; amolek, cytrynka, miodzik, i hardkorowo czosnek, ale wtedy nikt nie chce ze mną rozmawiać;( Nie wiem dlaczego, hihi ;) Pozdrawiam moich domowników.

Miałam wczoraj dylemat, biec czy odpuścić sobie?

Biec z katarem, bólem gardła i ogólnym rozbiciem? Hm, pytanie czy zabrakło ambicji czy kierowałam się zdrowym rozsądkiem, jak uważacie? Może mogłam spróbować i dobić się, sama nie wiem, ale małe wyrzuty sumienia są.

Na koncie znalazłby się I półmaraton w tym sezonie, może jakaś nowa wpłata za ten wyczyn, a tak? Ale z drugiej strony, nie jestem w stanie nic zrobić, leże odłogiem, co chwilę przymykając oczy..

Ok. Pierwsze koty za płoty, biegów jest mnóstwo! Dzisiaj leczymy się, jutro powoli startujemy i szukamy kolejnego biegu na wystartowanie!

 ZDROWIE MA SIĘ JEDNO PAMIĘTAJCIE O TYM

MYŚLĘ, ŻE WSZYSTKO W ŻYCIU JEST PO COŚ I TO, ŻE DZISIAJ NIE WYSTARTOWAŁM TEŻ, MUSZĘ BARDZIEJ SZANOWAĆ SWOJE ZDROWIE BO MÓJ ORGANIZM MA TROSZKĘ ZE MNĄ POD GÓRKĘ ;)

Przesyłam swoje zdjęcie z morderczego biegu na 10 km. I nie chodzi tu o dystans, ale właśnie o stan zdrowia. Byłam w trakcie brania antybiotyku, stąd też butelka wody i pełno chusteczek, „Przeziębiona biegaczka” mogłam biec z apteczką. Pamiętam to jakby to było wczoraj, trasę na której co chwilę przystawałam, i to było tylko 10km, nie wiem jakbym przebiegła dzisiejsze 21km i 97,5m.
Monika 

niedziela, 28 kwietnia 2013

9 kilometrów antydepresantu i ciężkie życie dżdżownic

Dzisiaj nad moją głową zawisły czarne chmury. Dosłownie i w przenośni. Nauka mi nie szła, chociaż mam zaległości i wiem, że muszę podgonić. Myśli krążyły mi cały czas wokół tego, jak strasznie dużo muszę jeszcze zrobić. Że praca, że zbliża się sesja, że nie oddałam książek do biblioteki, i będę musiała zapłacić karę... Chwila oddechu - zjadłam obiad oglądając filmiki na youtubie. Po obiedzie jednak znowu męczarnie: nie zdążę z pracą, mam na projekt trzy miesiące, jak będzie sesja nic nie zrobię, za Chiny demokratyczne nie zdążę, nie dam rady wkuć tych wszystkich słówek w tym tygodniu, zawalę kolosa, trzeba będzie poprawiać... A i jeszcze to cholerne podanie o coś tam, które miałam złożyć kilka miesięcy temu, a jeszcze nie złożyłam. Cholera. Sufit wali mi się na głowę, ściany w domu zaczynają śpiewać disco polo, swędzą mnie stopy... I wtedy... Nagle, niczym krzak gorejący na pustyni, odezwały się moje buty do biegania:

- Weź nie pierdol bejbe, okej? Weź idź pobiegać, co marudzisz.

Wbiło mnie trochę w podłogę, że mam taką wygadaną parę obuwia i postanowiłam się nie stawiać. Ponieważ jest niedziela biegłam swój tygodniowy 'długi' dystans. Tym razem miało być 8 kilometrów. Pożyczyłam od taty telefon, żeby mieć trackera i wiedzieć czy przebiegłam, czy nie. Wychodzę, patrzę na bardzo dobrze już mi znany beton i myślę o strategii. Zacznę bardzo wolno, w końcu taki dystans oszałamiający biegnę po raz pierwszy w życiu. Noga za nogę sobie truchtam. W trakcie biegu zdaje sobie sprawę, że i owszem, telefon taty mierzy może i odległość i czas i potrafi sam znaleźć dowód na to, że czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, ale ja nic z tego nie mam. Żeby cokolwiek sprawdzić trzeba wpisać pin, który zna tylko właściciel telefonu. No to fajnie, całą moją 'strategię' szlak trafił. Mimo to truchtam dalej, znam trasę, wiem mniej więcej, że dwa okrążenia to będzie tyle,ile powinno być. Gdy tak sobie ślimakuję mija mnie człowiek wiatr. Mija mnie raz... Potem drugi raz... Potem trzeci raz... I... Tak jest! Mija mnie czwarty raz. Kiedyś przyjdzie taki dzień, że nie dam się minąć, ale ten dzień to zdecydowanie nie jest dziś. Po treningu, gdy już tata odblokował mi telefon i mogłam wszystko sprawdzić okazało się, że w zastraszająco wolnym tempie przebiegłam 9,1 km (coś około godziny i kilku minut). I teraz pytanie, czy to dobrze, bo przebiegłam dystans, który sobie założyłam, czy to źle, bo tak cholernie wolno?

Nie wiem. Moje buty też nie wiedzą, pytałam.

Jedno co wyszło z dzisiejszego biegania pozytywnego to to, że uporządkowałam myśli, pozbyłam się nerwów i mogłam spokojnie wrócić do pracy (czytaj, napisać notkę  na bloga)

A teraz trochę nonsensu:

Nie wiem, czy ktoś z Was zauważył, ale dzisiaj od rana padało. Szare chmurzyska zasłoniły grubą warstwą błękit nieba i już tak zostało, przynajmniej w stolicy. Padanie padaniem, wiadomo, dla biegacza nic nie straszne, czy deszcz, czy wiatr, czy grad, czy pioruny, tornada, trąby powietrzne i powodzie – prawdziwy biegacz będzie biegł, jednak jest coś, co łatwo można przeoczyć w związku z deszczową pogodą. Tym czymś są dżdżownice. Muszę się przed Wami, jak przed księdzem na spowiedzi, do czegoś przyznać. Prawdopodobnie biegając dziś zamordowałam to małe, różowe, biedne stworzonko. Mój wielki biegowy but zmiażdżył niczemu niewinne ciałko. Mea culpa. Strasznie mi przykro. Mam tylko nadzieję, że jako niezwykła istota, która po przepołowieniu spokojnie żyje sobie dalej, moja ofiara również się zregeneruje i będzie szczęśliwie grzebać w ziemi dalej. Jeżeli jednak zginęła, to jej śmierć nie poszła na marne – resztę treningu odbyłam zgrabnie manewrując pomiędzy dżdżownicami, który wyszły przekąpać się w deszczówce. Swoją drogę – to naprawdę niesamowite, że po przepołowieniu ta wijąca się tasiemka dalej żyje. Nie znam nikogo innego, komu wyszła by taka sztuczka ( nie wierzcie Davidowi Koperfieldowi! On tak naprawdę nie przecina na pół tych uroczych panien zamkniętych w pudłach!). Ja na przykład, przecięta w pasie, stałabym się, według uznania, albo upiorem biegającym bez tułowia, straszącym opieszałych niby sprinterów, a tak naprawdę kanapowców, albo widmem bez dołu, które latałoby wyjąc do ucha kobietom uprawiającym nordic walking, tak po prostu, z czystej złośliwości (mimo, że podziwiam taką formę aktywności). A taka dżdżownica przecięta na pół ogląda się tylko za siebie, mówi sobie w myślach „Kurde, znowu mnie dopadli”, wzdycha i wije się sobie dalej. Szacun. Dlatego apeluje – biegacze, gdy jest mokro, albo pada, omijajcie dżdżownice!
 
PS. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazuję, że do teamu KnK dołączy jeszcze jedna osoba! Hurrrra!!! 

czwartek, 25 kwietnia 2013

Aloha Monika, czyli Kilometry na Kropelki się rozrasta.

Siedzę sobie kilka dni temu przy biurku i zamiast się uczyć myślę o moim blogu. Co ja, do cholery, mogę jeszcze napisać o tym moim bieganiu? Że ładna pogoda była... Acha, no to na pewno zadowoli tłumy czytaczy. Że przebiegłam kolejną 'życiówkę'? Taaa... Tylko, że w moim przypadku co drugi trening biegnę jakiś tam życiowy rekord.
- Cześć. Jestem Monika. Mam pytanie.
- He? Kto? Gdzie? Kiedy?
- Monika. Spójrz na monitor laptopa.
I tam właśnie była, Monika biegaczka, która tak jak ja chce zbierać na studnie, tylko nie wiedziała jak. Nigdy się nie widziałyśmy, nigdy się nie słyszałyśmy, nie wiem nawet skąd Monika pochodzi. Wiem jedno - napisała do mnie, a ja do niej,  i teraz studnia na którą zbieramy będzie NASZA, nie tylko moja. Tworzymy Kropelkowy team/ team Kilometry na Kropelki. Mi już marzą się kropelkowe koszulki, wspólne biegi, kolejni członkowie naszego teamu. Weź oddech! Spokojnie Marta, tylko spokojnie. Na razie jest nas dwie, a co będzie dalej? Nikt nie wie.

Teraz kilka słów od Moniki, żeby nie było, że sobie ją wymyśliłam:

Hej!
Jestem Monika i nie wiem od czego zacząć, myślę, że najlepiej od początku.
Od razu ostrzegam, że jest to mój pierwszy w życiu blog.
Od czego się zaczęła się moja przygoda z bieganiem?
Byłam sfrustrowaną nastolatką, bez motywacji do życia, można pomyśleć - coś strasznego, i ja też tak właśnie pomyślałam i postanowiłam zmienić coś w swoim życiu. ”Dość nudy, życie jest takie krótkie!”
Tak naprawdę zaczęło się od „morsowania” czyli kąpieli podczas zimy (wspaniała sprawa, ale o tym troszkę później, jeśli ktoś będzie zainteresowany moimi wypocinami). Od pierwszej kąpieli która miała miejsce w styczniu, moje życie się zmieniło. Znalazłam cel i motywację do życia. Dzięki kąpielom poznałam wielu wspaniałych ludzi, pozytywnie zakręconych, co się później okazało? Morsy też biegają!
Do tej pory wydawało mi się, że bieganie to ostatni sport jaki mogłabym uprawiać. Nigdy nawet nie marzyłam żeby biegać tak jak teraz. Aktualnie mój wyczyn to kilka półmaratonów, oprócz tego wiele startów na 10, 15km. Przez co poznałam kolejnych wspaniałych ludzi na mojej drodze.
Stąd też pomysł, żeby spróbować pomagać innym. Nie wyobrażam sobie, że po biegu w upalny dzień nie mam wody, tak więc moim jednym z wielu celów stała się teraz kampania na rzecz budowy studni w Sudanie.

Na koniec prośba do Was, tych którzy to czytacie - jeżeli też biegacie i chcielibyście dołączyć do kropelkowego teamu napiszcie do mnie! Mój mail: marta.grundland@gmail.com. Jeżeli nie biegacie, nie szkodzi, wesprzyjcie nas złotówką, pięcioma złotymi, milionem dolarów na stronie http://www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki . 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

O Zniechęcaczach i tych drugich, prawdopodobnie z Jowisza, o planie treningowym i o Sprawie

Zniechęcacze, to grupa terrorystyczna, która za cel postawiła sobie sabotowanie pozytywnych działań ludzkich, co doprowadzi do tego, że ludzie będą odczuwać tylko niemoc i ich gatunek, tak zawsze wytrwały, podda się pod naporem inwazji z Marsa. I nie mylicie się myśląc, że właśnie stawiam tezę, iż Zniechęcacze pochodzą z tej choć dalekiej, to jednak nam Ziemianom najbliższej, planety układu słonecznego. Piszę o nich, ponieważ spotkałam jednego ostatnio, odcisnął on na mnie swoje piętno, i chociaż nie poddałam się, to czuję się w obowiązku wszystkich ostrzec. Wyglądają tak jak my, mówią naszym językiem, a jednak oni to nie MY. Jak ich rozpoznać? Używają wiele takich słów jak 'niemożliwe', 'awykonalne', 'nie da się'. Noszą bardzo poprawne, zawsze wyprasowane ubrania. Dziwnie się na ciebie patrzą, jak masz dwie różne skarpetki na stopach. To jest zresztą jeden z najlepszych testów na rozpoznanie Zniechęcaczy - nosić skarpetki nie do pary, jeżeli osoba, którą dopiero poznajesz będzie się patrzyła na twoje stopy z pogardą i niechęcią to... Wiesz, że coś się dzieje! Tak że moi drodzy czytacze i czytaczki, uważajcie i nie dajcie się!

Oczywiście poza Zniechęcaczami chodzi po świecie też drugi typ kosmitów. Ja stawiam na to, że pochodzą z Jowisza, bo przecież Jowisz to taka fajna planeta. Bardzo trudno ich rozpoznać, ale jeżeli ktoś wyrobi sobie odpowiednią wrażliwość, to można. Trzeba się ich wtedy trzymać i nie puszczać za wszelką cenę, bo tacy kosmici pomagają przetrwać ciężkie dni, kiedy ciężko jest wytrzymać samemu ze sobą. Ja mam cholerne szczęście. Aktualnie jestem w posiadaniu nie jednego, a kilku takich kosmitów, ale przykro mi - nie zamierzam się dzielić.

Właśnie dzięki temu, że nie dałam się Zniechęcaczowi i miałam wsparcie, mogę obwieścić sukces kolejnego tygodnia treningów, które przeprowadziłam już według planu znaleziony na jednej ze stron poświęconych bieganiu. Plan obejmuje 24 tygodnie, po których biegnie się maraton. Żeby go rozpocząć trzeba spełniać jeden warunek - biec non stop 30 min. Wychodzi się biegać 4 dni w tygodniu, z niedzielą najbardziej intensywną. Mój pierwszy tydzień wyglądał tak :
PON - nic
WT - 5 km czas: 43 min
ŚR - nic
CZW - 5 km czas: 40:53
PT - nic
SOB - 4 km czas: 29:02
ND - 6 km  czas: ??? (nie wzięłam telefonu)

Daje to łącznie 20 km. Nie trzymałam się ściśle planu, który mam, biegałam troszkę więcej niż powinnam (3km/5km/3km/6km). Muszę uważać, nie chcę przesadzić, ale mój entuzjazm jak na razie jest tak potężny, że ciężko się powstrzymać. Łącznie w tym tygodniu przebiegłam 20 km, co daje okrągłą sumę 10 zł na moją studnię!

I tak zgrabnie przechodzę do ostatniego etapu mojego dzisiejszego pisania - czyli do Sprawy. Sprawa jest i nie zapominam o niej wcale a wcale. Nie biegam sobie przecież tak po prostu, bo lubię (chociaż lubię) tylko dlatego, że jakaś ja, w jakimś tam Sudanie nie ma wody. Piszę jakaś ja, ponieważ nie widzę specjalnej różnicy między mną a 23 letnią Sudanką. Urodziłyśmy się gdzie indziej ,to tyle. Ona ma już męża, dzieci, całą rodzinę na głowie i codziennie zapieprza milion kilometrów, żeby jej maluchy miały szanse przeżyć. Moim największym zmartwieniem każdego dnia jest to, czy zdążę na autobus. Ja-Sudanka nie ma pralki, zmywarki, komputera (no, chyba, że mieszka w stolicy i jest córką prezydenta, ale nie dla takiej Sudanki zbieram pieniądze) i nie wie co to jest maraton. Pewnie nieźle by się uśmiała, słysząc, że jej europejski odpowiednik z własnej, nieprzymuszonej woli do jednego trenuje. Będzie się też śmiała, jak dostanie studnie. Więc ja też będę się śmiała.

PS.1 Jak ktoś jeszcze nie załapał, o co chodzi z Sudanem i maratonem, to niech pisze do mnie prywatnie, wytłumaczę, najlepiej przez facebooka.
PS.2 Zapisałam się na 5 km bieg kobiecy w Warszawie 23 czerwca 2013, która biegnie ze mną? Hania - jeżeli to czytasz, dzięki, że przesłałaś mi info o tym wydarzeniu.
Strona biegu: www.biegkobiet.pl

czwartek, 18 kwietnia 2013

6 rad dla początkujących biegaczy, czyli pięć kilometrów skaczących frytek i dlaczego the Clash jest lepsze od Chopina

Jako bardzo, bardzo początkujący biegacz, w zaledwie drugim tygodniu treningu, już mam złote myśli do przekazania komuś, komukolwiek, kto chciałby lub też zamierza zacząć trenować ten cudowny sport:

Po pierwsze ( i chyba najważniejsze): Nie jedz frytek przed treningiem!!! Poważnie mówię!!! Jadłam frytki na obiad we wtorek, a potem przez 43 minuty biegu i 4,5 km (biegłam wolniej, dystans wyszedł krótszy) frytki, który powinny już były zginąć w odmętach moich soków żołądkowych, podskakiwały. Inaczej mówiąc odbijało mi się frytkami. Nie poprawia to komfortu biegania i działa bardzo demotywująco.

Po drugie: Jeżeli jesteś kobietą zainwestuj w stanik sportowy. Jeżeli jesteś mężczyzną, ale również czujesz taką potrzebę, to się nie krępuj, też sobie taki spraw. Oczywiście nie jest to absolutnie konieczne, tylko nie radzę wtedy biegać koło SGGW (Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego), niektórzy studenci mają kiepskie poczucie humoru. Jak komuś coś podskakuje, to się śmieją. To też nie działa za dobrze na morale.

Po trzecie: Uważaj na rowerowców i rolkarzy! Nikt tego nigdzie nie pisze, ale ja uważam, że to istotne. Biegniesz sobie biegniesz, słuchawki w uszach, myśli gdzieś w okolicach księżyca, a tu nagle... Wymija cię rower. Wypadasz z rytmu, nogi ci się plączą, potykasz się, upadasz, skręcasz sobie kostkę, nie możesz dalej trenować, wpadasz w depresje i nie mogąc się z niej wygrzebać, umierasz samotnie ze złamanym sercem, a twoje ciało po dwóch tygodniach odnajduje sąsiad, który wyminął cię tego feralnego dnia na rowerze. Mnie się to nie zdarzyło. Ale by mogło.

Po czwarte: Gdy nie trenujesz, to też trenujesz! W poniedziałek przyszła mi do głowy niespotykana dotąd myśl: "A może tak pojadę windą, skoro dzisiaj nie biegam, tylko daję nogom odpocząć?". Zaraz jednak w mojej głowie zaczął wyć alarm (mam zainstalowany bardzo dobry system Anty-hipokryzyjny) i weszłam schodami. Nie ma co zmieniać dobrych nawyków na gorsze, tylko dlatego, że się teraz 'trenuje'.

Po piąte: Zajmij czymś swój mózg. Podobno pierwsze pół maratonu biegną nogi, drugie pół mózg. Gdy zaczynasz całą trasę biegnie mózg. Myśli są nieprzyzwyczajone, że przez 40 minut nie ma z kim pogadać, nie ma nic do roboty, trzeba tylko przebierać nogami. Dla mnie to nie problem, ja i tak pół życia spędzam bujając w obłokach, ale przyszło mi do głowy, że komuś może być z tego powodu ciężko.

Po szóste: Dobrze dobierz muzykę do biegania. Dobrze dobrana składanka spowoduje, że zamiast 20 minut przebiegniesz 40. Najpierw włącz sobie coś w miarę spokojnego, ale pozytywnego. Jam mam 'Kotów kat ma oczy zielone' Pidżamy. Potem dalej spokojnie - The Smiths i The Killers. Mniej więcej w środku biegania nie ważne czego słucham, i tak nie słucham. Pod koniec - i to jest najważniejsze, najlepiej włączyć coś, co motywuje. W moim przypadku jest to The Clash 'I fought the law' i SKA-P 'Intifada'.

To tyle tych złotych myśli, mam nadzieję, że się podobały i komuś się przydadzą.
PS:. Właśnie weszłam na stronę http://www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki , dodać do schowka kilka złotych za swoje treningi, i.... KTOŚ mi wpłacił 20 zł!!! Ktokolwiek to był, DZIĘKUJĘ! STRASZNIE, STRASZNIE DZIĘKUJĘ!!! Czuję się teraz bardzo szczęśliwa.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Tym razem na poważnie. Boston.



 
Otwieram rano komputer. Uśmiecham się do siebie, czeka mnie dobry dzień. W ręku mam kubek gorącej herbaty z cytryną, za oknem świeci słońce. Chcę zobaczyć, czy ktoś napisał coś ciekawego na facebooku. Ręka z kubkiem staje w połowie drogi, odkładam herbatę, niech stygnie. Coś mnie ściska w żołądku, przeszła mi ochota na śniadanie. Wybuchy. Na maratonie. Ktoś nie żyje. Ktoś stracił nogę. Ktoś stracił brata. Ktoś straci pasje, nie będzie już biegać. Myślę sobie – to przecież może jestem ja. Nie ja per se, tylko ktoś, kto właśnie osiągnął swój cel, przebiegł pierwszy maraton w życiu. Patrzę cały czas na swoją fejsową ścianę i widzę jeszcze coś. Ktoś mówi, że w Afganistanie… że WSZĘDZIE w ciągłych aktach terroru giną ludzie. I przecież ja to wiem i wiem, że wszyscy to wiedzą, ale jakoś nie zgadza to mi się z moją dzisiejszą słoneczno herbacianą rzeczywistością. Czy jestem naiwna? OCZYWIŚCIE ŻE TAK! I to się nigdy nie zmieni.   

niedziela, 14 kwietnia 2013

O eM natrętnej, o łydkach z kamienia i o innych biegaczach.



Dzisiaj na trasie spotkałam się z eM natrętną. Kim ona jest? Nikim innym, jak moim paskudnym alter ego, osobą, która najbardziej ze wszystkiego lubi sapać, jeść ciastka i czytać książki, których bohaterkami są jakieś Jane, Elizabeth albo Marry. Dzisiaj, ponieważ po piątkowym bieganiu moje łydki nie zdążyły się zregenerować, zimny wiatr wiał mi w twarz, a na trasie nie spotkałam nikogo znajomego musiałam prawie całą drogą zmagać się z eM.

- Cholerny wiatr, oczy Ci łzawią – eM.

- Wieje całkiem przyjemnie, przynajmniej nie jest gorąco – ja.

- Czujesz to? Odcisk ci się robi, beznadziejne masz te buty niby do biegania – eM.

- Buty są bardzo wygodne – ja.  

- Dobra, może i buty masz wygodne, ale ty? Coś tak czuje, że z tymi łydkami dziś daleko nie dobiegniesz. – eM

- Cholera, przymknij się! Ja tu próbuję się skupić na krajobrazach. – ja

- Eee… Ale jakich krajobrazach? Tu nie ma krajobrazów. – eM

- Krajobrazy są wszędzie, trzeba się tylko skupić i je znaleźć. – ja

Sprytna jestem, zajęłam czymś eM natrętną i w ten sposób mogłam spokojnie dokończyć trening. Nie tak całkiem bo przeszłam do marszu po 28 minutach, a planowałam dziś 30 minut ciągłego biegu, ale nie jest źle. Łydki miałam jak kamienie do samego końca i to mnie trochę martwi, ale pewnie to normalne.

A teraz coś o mojej trasie i innych biegaczach :

 Wychodzę biegać mniej więcej o tej samej godzinie, więc w mniej więcej w tych samych miejscach spotykam tych samych biegaczy.  Najpierw mijam pana w białej bluzie i granatowym szaliku. Zastanawiam się, jak to jest, że mu ta bluza jeszcze nie zesztywniała od potu. Może codziennie ją pierze. Pan trenuje prawdopodobnie boks, ponieważ za każdym razem, kiedy go mijam, wali niewidzialnego przeciwnika pięściami. Wygląda to trochę tak, jakby walczył z ulotnymi przeciwnościami losu. Minę ma taką, że wydaje mi się, że wygrywa. Jakieś 10 minut biegu później mijamy się ze skoczną dziewczyną. Bardzo jest uprzejma, zawsze pozdrawiamy się podniesieniem dłoni. Dziewczyna tak jak ja biegnie słuchając muzyki, ale jej rytm jest trochę inny, trochę szybszy. Z nią minę się jeszcze raz, jak będę kończyć kółko. Poza Skoczną Dziewczyną i Panem Bluzą jest jeszcze Człowiek Wiatr, którego nazwałam tak, ponieważ podczas mojego treningu potrafi mnie minąć niezliczoną ilość razy. Mam wrażenie, że on ćwiczy teleportację, nie bieganie. Nie są to oczywiście jedyni biegacze w mojej okolicy, widzę ich nagle całą masę. Jakby cały Ursynów biegał.

środa, 10 kwietnia 2013

O ślimakowaniu, teori sprintów przystankowych i o konkretach

Ślimakowanie to tępo biegowo - treningowe, które wymaga od biegaczki/ biegacza niesamowitej ilości silnej woli, żeby nie spalić się ze wstydu, oraz ciemnych okularów, które imitują anonimowość (chociaż i tak widać kto to tak powłóczy nogami....). Ślimakować można tylko pod osłoną nocy. Należy przy tym z uniesionym podbródkiem wstrzymywać oddech za każdym razem kiedy mijają nas biegający normalnym tempem obywatele, żeby nie zdradzić się swoim nierównym oddechem i, co tu dużo powiedzieć, sapaniem.

Dlaczego tak się rozpisuje na temat tych godnych pożałowania praktyk? Cóż, przyznać się muszę do tego, że ja, jak na razie, ŚLIMAKUJĘ właśnie, a nie biegam, wyprzedzana przez koty, krety i biegające bacie z wnuczętami w wózkach. Dystans moich biegów może i jest, jak na początek,  całkiem długi, według wujka googla 4,8 km, i prawdą jest, że pokonuję go już tylko 'na dwa razy" czyli biegnę 20/25 min, idę 2 min, biegnę do końca, ale w jakim tempie?! Zaczynam się trochę bać, że nie zdążę przygotować się do maratonu. Od jutra biegam według planu treningowego. Tylko muszę jeszcze jakiś znaleźć.

Dzisiaj podczas ślimakowania zastanawiałam się, jak to jest, że zaczęłam dopiero (przypominam - pierwszy bieg odbyłam w zeszłą sobotę, potem w niedzielę, poniedziałek, i dzisiaj) a nie muszę się co chwila zatrzymywać. Czytałam na stronie i forum bieganie.pl, że część osób właśnie tak zaczyna - dwie minuty biegu, dwie marszu, dwie biegu, dwie marszu, dwie... i tak w nieskończoność. A ja ten etap przeskoczyłam. Czemu? Biegnąc siedemnastą minutę wpadłam na genialny pomysł - wymyśliłam teorię sprintów przystankowych! Otóż, żeby mimo wydłużających się miesięcy zimna i ciemności oraz braku sił witalnych do jakiejkolwiek aktywności fizycznej utrzymać ciało w stałej gotowości na rozpoczęcie intensywnych treningów należy ZAWSZE wybiegać z domu na autobus w ostatnim momencie. Ja praktykuję sprinty przystankowe praktycznie od zawsze ( nie żartuje, ci co mnie znają to wiedzą), codziennie wychodząc na uczelnie, niezależnie od pogody, samopoczucia, stanu ducha - biegnę. Polecam wszystkim.

A teraz przejdę do rzeczy (dotrwał ktoś jeszcze? wiem że ględzę za długo... ale jakoś tak... lubię po prostu). Wiem ze sprawdzonego źródła, że część osób nie załapała, o co chodzi do końca, więc wyjaśniam:

BIEGAM bo przygotowuję się do maratonu warszawskiego 29 września 2013
BIEGAM bo chcę pomóc Polskiej Akcji Humanitarnej wybudować studnię w Sudanie
PŁACĘ sobie sama, na stronie www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki 0,5 zł za 1 km przebiegnięty. Im większe dystanse będę pokonywać tym mniej będę płacić sobie za kilometr, żeby nie zbankrutować.
WY MOŻECIE WPŁACIĆ złotówkę, dwa złote, milion dolarów, jeżeli chcecie wesprzeć mnie, studnie, Sudańczyków, ale przede wszystkim mnie, bo Sudańczyk nie będzie skakał przed komputerem jak zobaczy, że dostał na swoją studnię złotówkę, a ja będę ( dla zainteresowanych mogę nagrać skakanie i wrzucić nagranie do sieci)

WIĘC JESZCZE RAZ: www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki

niedziela, 7 kwietnia 2013

Jak spadłam z bieżni, wpadłam w kałużę i niedogoliłam nóg

Ponieważ wczoraj, po pierwszym dniu moich zmagań z bieganiem ("czekajcie... jak to się robiło... noga lewa najpierw, czy prawa... dobra, chrzanię to, spróbuję obiema") moje stopy wyglądały nieciekawie i perspektywa, jakże odległa, że uda mi się wystartować kiedykolwiek, gdziekolwiek i w czymkolwiek, stała się jeszcze bardziej odległa, postanowiłam działać! Czyli po prostu zaprzedałam duszę diabłu i kupiłam buty do biegania (te co wiszą na kranie). Teraz nie stać mnie na chleb, ale buty mam.

Co się stało, że spadłam z bieżni? Żeby dopasować buty do biegacza trzeba dać się nagrać, jak biegnie się na bieżni w sklepie. Ja nigdy z tego przerażającego urządzenia nie korzystałam i już nigdy raczej nie skorzystam. Na początku nieśmiało przyznałam się do bycia laikiem i spytałam:
- Czy z tego się nie spada?
- Proszę się nie przejmować, jeszcze nikt mi z bieżni nie spadł! - odparł przemiły sprzedawca. - Teraz niech Pani podciągnie nogawkę.
- Eee... Że co przepraszam bardzo?
- Nogawkę. Musi pani odsłonić nogę, inaczej test się nie uda.
- Eee... Zima jest, wie pan...
- No, ale dziś to prawie wiosna, to jak podciąga pani, czy nie?
No i podciągnęłam. Na szczęście nie było z moimi nogami tak źle, jak przypuszczałam, trochę tylko zarosły.

Po odsłonięciu swoich przecudnych łydek i przyzwyczajeniu się do marszu na piekielnej maszynie, po tym jak przemiły pan sprzedawca zwiększył tępo, spadłam z bieżni. Jako pierwsza, a to się liczy.

W kałużę wpadłam, bo co tu dużo powiedzieć, mokro jest i nie da się biegać na sucho. Ile kilometrów przebiegłam nie napiszę, chociaż taki generalnie był mój plan, bo zwyczajnie nie wiem. Nie mam jeszcze krokomierza. Już mnie niestety nie stać. Ale, w związku z tym, że z reszty za buty został mi jeden złoty polski, tyle dzisiaj przekażę na moją studnię. W przyszłości, jak już policzę kilometry, zamierzam płacić mojej studni złotówkę/ km przebiegnięty.

Mojej mamie, za dowiezienie mnie do sklepu biegacza hili motaszakieram, mamnunam i szukram.