sobota, 25 maja 2013

Narzekanie i Przygody Hipotetycznej Sudanki cz.1 (by Marta)

Jak niektórzy wiedzą, dorobiłam się kontuzji i ostatnio nie biegam. Będę musiała nadrobić stracone treningi, ale że ostatnio muszę być mistrzem nadrabiania we wszystkich kategoriach swojego życia, próbując je niezdarnie skleić w jakąś całość, jeszcze jedna rzecz,  z którą będę musiała podgonić mi nie straszna!
...
Kogo ja próbuję oszukać? Oczywiście że obgryzam pazury i robię w gacie. Dla mnie tydzień bez biegania będzie prawdopodobnie oznaczał, że wrócę do puntu zero, albo przynajmniej jakoś blisko niego. A tu zbliża się mój pierwszy w życiu bieg na 5 kilometrów, a potem? Kto wie? Ja jeszcze nie wiem. Staram się skupić na celu, który mam na czubku swojego nosa, nigdzie dalej, bo inaczej dostaję ataku panicznej czkawki (tak, istnieje coś takiego! Jestem żywym przykładem, że istnieje, nie moja wina, że nie ma na jej temat żadnych medycznych publikacji). Zawsze gdzieś tam, daleko, miga mi królewski dystans 42 km, i te wszystkie kropelki, które chciałabym zebrać, ale myślę, że trzeba mieć w sobie trochę pokory. Mówię z perspektywy kogoś, komu los właśnie wsadził do buzi bardzo dużą łyżkę tego specyfiku.

Myślę, że należy tutaj napisać coś nowego, jeszcze nie napisanego, coś czego nikt się nie spodziewa. Darować sobie agitowanie o wsparcie naszej sprawy, dołożenie kilku kropelko-złotówek, narzekanie, że początki biegania nie są takie łatwe i tak dalej, i tak dalej. Bo ile można o tym pisać? A przede wszystkim - ile można o tym czytać? Chociaż ze zdziwieniem, jak również ciepłym uczuciu dumy rozpływającym się w okolicy łopatek, muszę stwierdzić, że wciąż ktoś do nas zagląda.

No dobra, skoro już napisałam wstęp na pół strony (jak wiadomo wszyscy uwielbiają wstępy dłuższe od samej treści) ta da da dam ta dam! (tutaj wstawić sobie dźwięk werbli):
 
Przygody Hipotetycznej Sudanki i jej wiernego psa Szakala cz.1 

Bardzo hipotetyczna Sudanka stanęła przed swoją jeszcze bardziej hipotetyczną glinianą chatką i westchnęła.
- Dlaczego wszyscy hipotetyczni Afrykanie muszą mieszkać w takich cholernych gliniankach? - spytała jakby nikogo, a jednak odpowiedział jej cienki głosik:
- Eee... Lepsze to, niż blacha falista w slumsach. W tym to dopiero można się ugotować - odparł hipotetyczny pies o wdzięcznym imieniu Szakal - To co, wchodzimy? - pies trącił Sudankę nosem.
- Oj no, jak musimy.
W środku stał plastikowy baniak na wodę, miotła, mata do spania i garnek.
- No majątek, nie powiem, poszczęściło nam się - Sudanka opadła swobodnie na matę.
- No garnek mamy, to lepiej niż ostatnio - Szakal węszył wokół szukając ukrytych skarbów.
- Ostatnio czyli kiedy?
- Wtedy, kiedy nie mieliśmy garnka.
- Co racja to racja. Wcześniej garnka nie było. Teraz jest.
Pies położył się obok Sudanki i zaczęli czekać. Europejczycy nie znają się na czekaniu, ciągle gdzieś się śpieszą, coś chcą na teraz, wszystko na już, a Afrykanie? Nawe tacy hipotetyczni, nie mający racji bytu w rzeczywistości, są mistrzami czekania. Czekanie jest umiejętnością, która nabywa się z wiekiem. Krew w człowieku czekającym spowalnia, oddech robi się płytszy, organizm oszczędza, przestawia się na opcje 'stend-by', myśli wiszą, a nie przemykają przed oczyma z prędkością światła. Tylko wtedy można taką myśl rozebrać na części pierwsze, obrócić ją, zobaczyć co się pod nią kryje, i krzyknąć (w duchu, bez wydawania dźwięków) "Acha! Przyłapała babcia dziadka w lasku!"*. W stanie czekania podświadomość nie może nam nic dyktować, ponieważ mając na to czas, potrafimy zidentyfikować prawdziwe motywacje naszych myśli a co za czym idzie zachowań. Chociaż jak człowiek czeka, to za bardzo się nie zachowuje, bo czeka.

Sudanka właśnie obracała w kółko myśl o zimnej Coca Coli i ciesząc się tym, że jako nieistniejąca Afrykanka może Coca Colę traktować dalej jako coś nieosiągalnego, ale cudownego a nie jako przeklętą cukrową bombę kaloryczną, która może prowadzić tylko i wyłącznie do cukrzycy, nadwagi i przedwczesnego zgonu. Uśmiechnęła się do siebie. Jednak są jakieś plusy. Szakal wstał i stanął przy wejściu.

- Mamy Gościa - stwierdził.
- Nie, nie mamy - odparła Sudanka, która z maty widziała przestrzeń całej chaty.
- No, ale będziemy mieli - obstawał przy swoim Szakal
- Tak, to jest możliwe. Ale dowiemy się tego dopiero... - Sudanka nie zdążyła dokończyć, bo w otworze drzwiowym pojawiła się okrągła czarna głowa.
- Witaj - stwierdziła głowa i nie czekając na pozwolenie wlazła do środka.
- To co, idziesz z nami po wodę? Widzę że baniak masz pusty - spytała głowa z dołączoną już resztą części tworzących kobietę.
Sudanka wstała, niechętnie zabrała pojemnik na wodę i wyszła za kobietą.

C.D.N

*Hipotetycznie sudańskie powiedzenie mające odpowiednik w greckim "eureka!"

Pisałam ja, Marta :-)


piątek, 24 maja 2013

Rafał pisze o swoim bieganiu


Czas: jedenasta. Wdziewam strój treningowy, zakładam buty do biegania i wychodzę.
Czas: jedenasta zero jeden. Wracam po wodę.
Czas: jedenasta zero trzy. Po raz drugi opuszczam przytulny budynek, włączam muzykę i zaczynam biec. Na niebie widzę dwie małe chmurki oraz bezkresne morze błękitu. Gorąco. Przede mną dziewięć kilometrów, z których większość – w pełnym słońcu.
Cały czas zwracam uwagę na ułożenie stóp. Pierwszy powód: staram się cały czas upadać na śródstopie, co momentami, ze względu na straszliwy stan wiejskiej pseudoasfaltówki, jest bardzo trudne. Drugi, o wiele ważniejszy: w zimie przez ślizganie się na lodzie zaliczyłem zmęczeniowe naderwanie ścięgna. Bólu, na szczęście, już od bardzo dawna nie odczuwam, ale momentami, zwłaszcza po dłuższym treningu, w miejscu kontuzji odczuwam jakby napięcie. Wolę więc nieco bardziej uważać, niż potem otrzymać kolejną przymusową przerwę.
Gorąco. Po jednym kilometrze mógłbym przysiąc, że moje – czarne – buty zaczynają się topić, a cała skóra powoli przybiera ładnego, przyrumienionego koloru z delikatnymi śladami zwęglenia. Biegnę dalej. Dla siebie, dla znajomych, i dla Sudańczyków.
Czy to nie brzmi śmiesznie? Jak poruszanie się w Polsce, hen pośrodku Europy, mogłoby pomóc mieszkańcom Afryki? Nie dość, że to zupełnie inny region, to jeszcze samo zajęcie jest indywidualne. Ha, po co biec dalej? Najlepiej byłoby zatrzymać się, odpocząć chwilkę, może wezwać taksówkę, a resztkę wody wypić...
Woda.
Biegnę dalej. Dla siebie, dla znajomych, i dla Sudańczyków. W takiej chwili najbardziej odczuwalny jest sens w tym, co się robi. Czy tam, daleko, za Czechami, a nawet poniżej Węgier, mogą po prostu zajść do sklepu po drodze i kupić sobie trochę wody? Nie mogę się z nimi równać – ale mogę chociaż trochę dorównać ich do nas.
Kilometr czwarty. Zaczyna się las. Cień. Gorąco. Po drodze spotykam węża, wygrzewającego się w miejscu, na które słońce jakoś przez gęstwinę gałęzi się przebiło. Wąż nie zwraca na mnie uwagi. Nie należę do jego świata; ja nie przeszkadzam jemu, on nie przeszkadza mi. Ale to przecież moi sąsiedzi, ludzie, których widzę codziennie, uparcie starają się je wybić. To ludzie pokojowi, ludzie, którzy pragną, by wszyscy godnie żyli, muszą dbać, by słabszy nie był prześladowany. Kilkaset metrów za wężem las kończy się.
Kilometr siódmy. Łydki znikają, a na ich miejscu pojawia się coś, co wydaje mi się bolącymi, ciężkimi szyneczkami. Wygląd zewnętrzny zostaje taki sam, najwyżej odcień zrobił się troszkę bardziej czerwony. Kończy mi się woda. Ale ja nie muszę się tym martwić – wiem, że już niedługo napiję się do syta, wezmę zimny prysznic i spokojnie sobie nic nie porobię. Moim obowiązkiem jest dbanie, by inni ludzie również mogli cieszyć się tym szczęściem. Świat da się zmienić – ale zacząć trzeba od siebie!
Rafał

niedziela, 19 maja 2013

IV (w moim życiu I) Bieg Papiernika za nami!!


Kochani nie wyobrażam sobie aby nie opisać dzisiejszego dnia, dzisiejszego biegu i wszelkich emocji z tym dniem związanych. Nie wiem od czego zacząć, myślę, że najlepiej od początku. Wzięłam się za pisanie o tak późnej porze, któraś w nocy z dwóch powodów:

  1. Z powodu braku czasu, (jak zwykle), intensywny dzień za mną, sporo się działo oraz
  2. Z powodu emocji jakie dziś przeżyłam. Nadal jestem bardzo podekscytowana i nie wiem jak zasnę.

Jestem rodowitą kwidzynianką i w naszym mieście powstał Bieg Papiernika na 10 km, biegam od trzech lat i nigdy wcześniej nie mogłam w nim wziąć udziału. Wyobrażacie to sobie!? W Twoim mieście jest bieg i nie możesz pobiec, szlag mnie trafiał! Ale cóż, nie miałam innego wyjścia jak poczekać do ukończenia 18-u lat i pokazać na co mnie stać! Tak, tak, dobrze się domyślacie niedawno skończyłam 18 lat.

W końcu nadszedł ten wielki dzień. Rano jako prawdziwa biegaczka z wysoko uniesioną głową leciałam na start, ha co to za radość! Były to I zawody w tym sezonie biegowym, jak na I start można zaliczyć go do udanych. Pogoda była wymarzona, ale dla kibiców, nie dla biegaczy. 30 stopni w słońcu, a w cieniu to chyba jeszcze więcej. Biegłam i czułam jak się ładnie rumienie. Nie ma nic lepszego jak doping w postaci dzieciaków, którzy krzyczą z całych sił „dawaj, dawaj, jeszcze kawałek!”, „dasz radę!” I jak tu nie dać rady? Przecież nie padniesz, tak więc endorfinki od razu skaczą i lecę do mety. O czym ja miałam jeszcze wspomnieć? O pięknym słonecznym dniu było, aa kolejnym wspaniałym aspektem tej imprezy była kolejna możliwość spotkania „starych”, dobrych znajomych biegaczy. Tak naprawdę się nie znamy, ale ciągle się spotykamy na tych samych zawodach , tak więc nie wyobrażam sobie nie porozmawiania na różne tematy. Można powiedzieć, że troszkę się znamy i jesteśmy jak jedna, wielka rodzina. Dzisiaj aż brakowało czasu na rozgrzewkę, z każdym się chciało porozmawiać. Aż byłam zła, że muszę kończyć bo trzeba się rozgrzać bo start tuż, tuż. Na szczęście po biegu byliśmy jeszcze w stanie zamieć kilka słów. Doszło już do tego, że mam drugą rodzinę, właśnie biegową. Mam mamę, tatę oraz dziadka biegaczy. Zazwyczaj jeździmy wspólnie na zawody i tak się utarło. Najśmieszniejsze w tym wszystkim, a może i najstraszniejsze jest to, że prawdziwi rodzice kompletnie nie mają do czynienia ze sportem. Więc nie miałam wyjścia i znalazłam sobie nowych.

No cóż wynikiem nie ma się co chwalić, gdyż bywały lepsze, ale dziękuje chłopakom na trasie którzy mnie dzielnie wspierali i polewali wodą. Dziękuje Wam!! Pozdrawiam także wszystkich biegaczy którzy to czytają i wiedzą co to znaczy suchość w ustach, oraz pragnienie wody. Patrząc z perspektywy sytuacji w Sudanie to sobie nie wyobrażam żyć tak jak oni i nie mieć bezpośredniego dostępu do wody. Kurcze po biegu nie wypić? Hello? Wyobrażacie to sobie? Tak więc myślę, że nie ma co czekać tylko im pomóc wybudować tą studnię, aby mieli ten komfort, albo chociaż namiastkę tego co my.

Pozdrawiam i zachęcam do symbolicznych wpłat;)
Monika

piątek, 17 maja 2013

O bieganiu (nowość), o moich stopach i lista przebojów

W środę biegałam 'interwały'. Czyli biegnę, biegnę, biegnę, szybko, na tyle szybko, żeby móc oddychać, ale jednak mimo wszystko szybko, i gdy już nie mogę zwalniam do truchtu/powłóczenia nogami. Odpocznę trochę i znowu - gazu. Dla mnie taki szybszy bieg, nie truchtanie, jest trochę jak latanie. Co prawda płuca trochę cierpią, bo nie przywykły jeszcze do takiego wysiłku, ale za to jakie to przyjemne, tak sobie biec. Jakieś dziwne uczucie wolności mnie wtedy ogarnia. Nie żartuje - serio piszę. Biegłam już do domu i myślałam (myślenie zajmuje mi sporą część czasu życiowego, taki ze mnie homo myślę-o-niebieskich-migdałach-cały-czas sapiens, za co w podstawówce miałam obniżoną ocenę z zachowania - swoją drogę ciekawe, karać dziecko za to, że sobie myśli, choćby i nawet na lekcji matematyki...):

- No coś w tym jest, że tak mnie ciągnie do tego biegania, bo te kilka razy, kiedy się upiłam na wesoło i na świeżym powietrzu, zawsze miałam ochotę biegać. I biegałam. Raz, już dobrych parę lat temu, gdy byłam w Pradze (czeskiej), szliśmy w nocy uliczkami od mostu Karola a absynt krążył nam po krwioobiegu. Jakoś tak wyszło, że bez żadnego powodu zaczęłam biec, a za mną popędzili moi znajomi, i tak biegliśmy, pijani, przez praskie uliczki. Fajnie było. Jedno z moich lepszych wspomnień. Drugie, też całkiem niezłe, to bieganie po plaży. Naszej Polskiej, nadbałtyckiej plaży. Piasek między stopami. Wiatr. Kurczę, to jest coś...

Tak sobie wspominałam te wszystkie moje biegi i poczułam się dotknięta ręką przeznaczenia. I wtedy ta ręka poklepała mnie po mojej względnie niedużej głowie, pogroziła palcem i zniknęła. No tak, jasne. Nawet człowiekowi w ezo-mezo-teryczno empiryczne doświadczenie wierzyć nie dadzą! Mój wewnętrzny potwór logiczny zaczął się śmiać ze mnie na tyle głośno, że aż mi się odbiło. Wróciłam do domu trochę przybita, że nie mogę sobie pozwolić nawet na odrobinę fatymizmu (wiara w pozytywną bądź negatywną odmianę fatum, i niech mi żadni znawcy nie mówią, że fatum może być tylko złe, tutaj się liczy licencja poetica, jak chcę, żeby fatum było dobre, to będzie, i już).
W domu siadłam na krześle, rozwiązałam buty, zdjęłam skarpety i sprawdziłam swój prawy i lewy odcisk. Możliwe, że w tym momencie jęknęliście - O nie! Ona ma nie jeden a wręcz dwa odciski! I co teraz będzie? - no więc spokojnie, możecie odetchnąć, ja odcisków dostaję też od spania w jedwabnej pościeli, takie już mam stopy, przyzwyczaiłam się. Jak chodziłam po górach w nierozchodzonych butach trekkingowych na prawej pięcie zrobił mi się taki krater, że aż wszyscy chcieli temu paskudztwu zdjęcia robić. Ale wracając do moich odcisków biegowych - całkiem się zaprzyjaźniliśmy, one nie przeszkadzają mi, ja nie przeszkadzam im, one już zrobiły się twarde, ja jestem twarda cały czas. Cholera, właśnie sobie pomyślałam, że chyba nie powinnam się tak rozpisywać na temat moich stóp. Trudno, co się stało, to się stało, zaraz wymyślę jakieś mądrości do przekazania.

....

........

............

Nie, poddaję się, nic nie wymyślę. Mogłabym próbować, jakieś nowe rady treningowe tutaj wsadzić, albo coś o diecie początkującego biegacza, ale prawda jest taka, że ja się do tego zupełnie nie nadaję, bo treningi biegam sobie według karteczki wydrukowanej z internetu, zupełnie nie czytałam żadnej poważnej literatury na temat biegania, formy, rozciągania, uginania, wyginania i prostowania. W dodatku jem to, na co mam ochotę. Fakt, że muszę jeść obiad trochę wcześniej niż zwykle, nawet do czterech godzin przed treningiem, żeby nie czuć jak mi podskakuje wszystko w żołądku, ale to by było na tyle. Chyba nie mam dość profesjonalnego podejścia do sprawy. Dlatego moja mądrość na dziś to - nie wsadzaj biegowych skarpet z innymi rzeczami do prania bo farbują ( o ile masz takie jak ja skarpety w kolorze zielonej żarówy). Mam nadzieję, że wszyscy czują się usatysfakcjonowani.

PS. Mowa lista muzycznych przebojów biegowych:
1. "Just like honey" Jesus and the Mery Chain (wolne, idealne do truchtania)
2.  "Ho Hay" Lumineers
3.  'Entertainment!' Gang of four
4. "After Hours" the Velvet Underground (!!! Klasyk, ale nie śpiewany przez Nico)
5.  "FCK Forever" Babyshambles

(nie każdemu się zapewne spodoba, bo ja mam dość specyficzne gusta muzyczne. Za to nie jestem zamknięta na nowości - jeżeli macie jakieś lepsze propozycje, to się nie krępujcie)

środa, 15 maja 2013

Czerwonoskóry Pierwszy Biegacz


Hej, hej!

Potrzebowałem dziś jakiejś motywacji bo od powrotu z Trójmiasta (gdzie spędziłem weekend) jakoś cienko u mnie z bieganiem :-)

Nie tyle, że mi się nie chce co troszkę się "załatwiłem" swoją bezgraniczną głupotą... ale wszystko od początku... pomimo dość kiepskich prognoz

na weekend w sobotę rano obudziliśmy się na jachcie i z zadowoleniem stwierdziliśmy, że tradycyjnie nasze pogodynki w tv chyba się lekko pomyliły.

Było ciepło, wiał dość silny wiatr i przede wszystkim z za chmur coraz śmielej wyłaniało się słoneczko. Endorfiny szybko wyparły z organizmu resztki

przyjętych w nocy % i w pogodnych nastrojach obraliśmy kurs na Gdynię.

 

Dopłynięcie tam zajęło nam ok 5h, a ja nie spodziewałem się jeszcze, że słoneczko, którym tak się cieszyłem od rana pokaże niebawem swoje drugie oblicze :(

W Gdyni poszliśmy całą załogą na obiad i tu pierwsze zdziwienie, ulice wokół portu pozamykane, mnóstwo ludzi, ktoś wrzeszczy przez megafon... podeszliśmy bliżej

a tam się okazało, że właśnie w sobotę był organizowany Bieg Europejski na 10km!! Obsada chyba była niezła bo czasy, które słyszałem na mecie nieco mnie powaliły,

33 min to chyba dość szybko jak na taki dystans (tyle to mi zajmuje przebiegnięcie 4 km hahaha). 

 

Zrobiłem kilka fotek, jedna z nich poniżej, obiadek i popłynęliśmy na Hel. I tam pierwsze hmmm jak by to nazwać.. zdziwienie po spojrzeniu w lustro w marinie.

A więc mój ryjek był koloru purpurowo, karmazynowo krwistego! To samo dłonie... no kurcze jak ostatni debil nie pomyślałem o tym, że może przydało by się nieco posmarować

kremem z jakimś filtrem ehhh! Niestety w niedzielę już zaczęło piec i boleć, a od wczoraj skóra schodzi mi płatami z całej twarzy, omg nawet z pod oczu! No kurde bez żadnej

charakteryzacji mógłbym grać w którymś odcinku Hannibala :(

 

Skutecznie odstręcza mnie to od opuszczania mieszkania bo nie wiem czy osoba o słabym sercu nie dostała by na mój widok zawału!.. A tego przecież nie chcę :(

Tak więc myślę, że jeszcze 1-2 dni zostanę w domku, a potem zabieram się z powrotem za bieganie!

Szybciutko przekazałem wpłatę na PAH, którą już wcześniej obiecałem zrobić czyli tyle kropelek ile Endomondo wskazuje przebytych km :)


Pierwszy Czerwonoskóry Biegacz Paweł

 

 
 

piątek, 10 maja 2013

Pięć kilometrów - pięć złotych!

Ponieważ zbiórka pieniędzy idzie nam raczej kiepsko, a można powiedzieć nawet, że wcale nie idzie, zaczęłam kombinować. Jak ja zacznę kombinować, to wychodzą z tego naprawdę niesamowite rzeczy, jak na przykład KnK team czy spaghetti w sosie pomidorowo - pomarańczowym (ohyda, nie próbujcie!). Myślę sobie, tyle ludzi wchodzi na naszego bloga, codziennie statystyki rosną i rosną, a nikt nie da na naszą studnię nawet złamanego grosza... No, co jest? Co robimy nie tak? Myślę, myślę, myślę, aż z uszu zaczyna mi się wydostawać para. No i oczywiście wymyśliłam. Nie każdy może/ ma czas/ ma chęci i ochotę zostać stałym członkiem teamu KnK, ale może chciałby otrzymać odrobinę motywacji w zamian za te kilka złotych, które wpłaci na studnie w Sudanie.

Więc sprawa wygląda tak: biegasz lub chcesz zacząć biegać ale trochę się boisz. Nie masz tyle pawera, żeby samemu przycisnąć się do ostrzejszych treningów, a jednak dusza chciałaby do biegowego raju... Nie martw się - ja już wiem, czego Ci najbardziej potrzeba, odkąd stworzyłam KnK każdy dystans, nawet najbardziej prześlimakowany (przebiegnięty ultra wolnym tempem) sprawia mi ogromną przyjemność, bo wiem, że gdzieś tam, wirtualnie czy nie, wspiera mnie cała ekipa świetnych ludzi, a na dodatek te moje bieganie nie jest tylko dla mnie, tylko dla całej społeczności Sudańskiej (niesamowite prawda? Ja tutaj sobie truchtam, a jak będę miała dostateczną determinację to ktoś, kto teraz cierpi z braku wody, ją dostanie). Dlatego rozważ proszę moją propozycję - zostań honorowym członkiem teamu KnK, przebiegnij dystans 5 km, napisz do mnie o tym,  a ja zamieszczę Twoją historię na blogu. Nie lubisz pisać, nie chcesz, żeby Twoje pisanie znalazło się w internecie? Nie szkodzi! Możesz dołączyć do nas na enodomondo, gdzie dzielimy się naszymi wyczynami treningowymi, albo do naszej grupy google, która lada moment powstanie, a możesz po prostu być i biec, 5 km a potem wpłacić na naszą studnię 5 złotych i czuć się tak, jakby  w części to była Twoja studnia (co zresztą jest prawdą)!

Czyli jeszcze raz, wszyscy co biegają, lub nie biegają, tylko zaczynają - zamieńcie swoje własne, prywatne, cudowne 5 km na 5 złotych. Jeżeli ktoś uważa, że to dla niego zbyt duży dystans niech sprawę przemyśli - moim zdaniem, dacie radę!

A teraz trochę o moim bieganiu, bo dawno nie zanudzałam społeczności internetowej opowieściami o moich treningach. Wczoraj pokonałam dystans 4km. No co to jest, 4 km, czym tu się chwalić? Przecież ostatnio pisałam o 10 km. Ano, tak było, ale dziesiątkę przebiegłam z wywalonym jęzorem, żałując, że ktokolwiek kiedykolwiek wymyślił, że fajnie by było tak sobie pobiegać i zrobił się z tego potem sport (co prawda to uczucie szybko minęło, jak tylko pokonałam upragniony dystans, od razu zmieniłam zdanie i uznałam z powrotem, że bieganie jest fajne), a wczorajszą czwórkę... Przebiegłam! Nie szurałam noga za nogą, tylko dumnie wyprostowana wyciągałam swoje kończyny jak najdalej i biegłam. Może nie był to bieg szybki, lub choćby średnio szybki, ale myślę, że można go spokojnie zaliczyć jako bieg prawie średnio wolny. Średnie tempo wyszło mi 9.1 km/h. Może dla rasowego biegacza to wolno, ale nie dla mnie. Biorąc pod uwagę, że najszybciej biegłam 13 km/h (trening interwałowy) i nie wyłączyłam trackera na czas, kiedy wracałam ze ścieżki biegowej do domu (spacerkiem :-)) to naprawdę chyba nieźle, co? W każdym razie całkiem jestem z siebie zadowolona. Nie jestem zadowolona z tego, że zbiórka nie idzie. Ja oczywiście przyłączam się do swojej własnej akcji, i wpłacę na studnię 5zł za 5 km, które planuję pokonać dziś. Staram się jak mogę wspierać kropelkową inicjatywę, ale budżet mam wyjątkowo (jak co miesiąc) napięty. Poza tym zbliża się sesja i rośnie poziom rozleniwienia we krwi, jak zawsze przed egzaminami. Ha! Ale biegać będę tak, czy siak. Bo lubię, bo tak mi się chce. Może wam też się chce? 

Zamienicie 5 km na 5 złotych? Co wy na to?
Jakby ktoś się zdecydował: http://www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki

PS.: Wczoraj widziałam Pana z Bluzą bez bluzy! Po raz pierwszy odkąd zaczęłam biegać i regularnie mijać go na swojej trasie, miał na sobie zielony t-shirt, ale co to jest w porównaniu z kultową bluzą? Jak dla mnie stracił część swojej tożsamości. W dodatku zamiast siłować się z niewidzialnym wrogiem (Pan Bluza musi być miłośnikiem boksowania się z powietrzem/ ciężkim losem) podskakiwał sobie jak na skakance, tylko bez skakanki. Doceniam wyobraźnię która pozwala skakać na skakance bez skakanki ale jednak. Przyzwyczaiłam się już do czegoś zupełnie innego.


Marta

wtorek, 7 maja 2013

Kasia pisze w KnK! Gdzie nie spojrzysz - biegają!

Zaliczam się do grupy osób biegających poziomu przedszkolnego. Piszę to z dumą, bo jeszcze do niedawna byłam na poziomie żłobkowym, który przejawia się mniej więcej tym, że biegi obserwuje się przypadkowo na ekranie laptopa, tudzież przypadkowo natrafia się na nie przerzucając kanały podczas świątecznej wizyty u rodziców. Bieganie leżało przez długi czas poza sferą moich zainteresowań (w zakładce „o nas” przeczytasz mojej traumie biegowej), więc informacje na ten temat przez lata skutecznie wypierałam z mojej świadomości. Ku zaskoczeniu mnie samej nadszedł jednak ten wielki dzień, w którym wyciągnęłam z czeluści szafy zapomniane od dawna buty do biegania i zaczęłam truchtem przemierzać pierwszy kilometr, drugi, trzeci… Etap przedszkolny oprócz samej fascynacji nową umiejętnością przemieszczania się na własnych nogach nieco szybciej niż podczas zwykłej przechadzki, przejawia się też wyostrzeniem uwagi na biegaczki i biegaczy dookoła. Okazuje się, że jest ich całkiem sporo. Nagle kolega z pracy okazuje się być maratonistą, zaprzyjaźniona aktywistka biega już od dawna półmaratony, chłopak współlokatorki rozważa udział w ultramaratonie, a kolejna koleżanka planuje przebiec dookoła jezioro Wigry, bagatela 13 km w pogoni za bobrem (bieg za bobrem organizowany jest jakoś w sierpniu). Mechanizm jest prosty, wystarczy wspomnieć: „wiesz, zaczęłam biegać”, w ten oto sposób częściej niż się spodziewam słyszę sakramentalne „ja też biegam”.  Od przybytku głowa nie boli więc pogawędki na temat biegania, a zwłaszcza trudnych początków i pokonywaniu kolejnych granic ustawianych przez nas samych, działają na mnie motywująco i chcę więcej.

Mój cel jest adekwatny do możliwości: 5 km w czerwcowym biegu kobiet. Tutaj ukłon w stronę Marty - inicjatorki akcji „kropelki na kilometry”, bo o biegu dowiedziałam się właśnie z tego bloga i to ona zmotywowała mnie do wzięcia w nim udziału. Najpierw się więc na bieg zapisałam, później się przestraszyłam że nie dobiegnę do mety, to z kolei zmotywowało mnie do regularnych treningów. Powolutku odnajduję się w nowej rzeczywistości i po prostu, jak to przedszkolak, cieszę ogromnie z nowej zajawki. Coś tak czuję w kościach, że na 5 km się nie skończy.  

Kasia

poniedziałek, 6 maja 2013

Pan Wieśniak i jego koń, dziesięć kilometrów myśli i podsumowanie miesiąca.

Biegnę szosą. Za mną około 4 kilometry terenu typu "w góóórrręę i w dóółł". Łydki mnie bolą, chociaż jeszcze nie tak bardzo, jak by mogły. Z daleka widzę Pana Wieśniaka, który ze swoim koniem robi coś na polu. Koń ciągnie jakieś urządzenie (nie pług, pług bym poznała), Pan Wieśniak idzie za nim, pilnuje. Zbliżam się coraz bardziej, wyciągam słuchawki, żeby powiedzieć dzień dobry, w końcu sąsiad to sąsiad, co z tego, że nie wiem nawet jak się nazywa. Biegnę, trochę sapię, czerwona jestem jak burak, ale za to jak dobrze wychowana!

Ja: Dzzzień brry...
Pan Wieśniak: Dobry. Oj maratonu to pani raczej nie pobiegnie, z takim tempem.
Ja: Eeee... No ja właśnie na maaarrraaaton tre... nuję.
Koń: To weź się ze mną miejscami zamień. Od razu forma ci skoczy o sto procent.
Pan Wieśniak: Cichaj Kasztanek, pani tutaj sobie truchta.

I potruchtałam. Tylko morale mi spadło na łeb na szyję. Na szczęście była to już końcówka treningu, biegłam piątkę. Potem trochę uniosłam się dumą i stwierdziłam, że to Pan Wieśniak się nie nadaje, nie ja. A może jednak ja? Może koń Kasztanek miał rację? Taki mieszczuch jak ja, co za 'ruch' uważa sport, który lubi i sprawia mu przyjemność, a prawdziwej fizycznej pracy nigdy nie poznał? Nie spaliło mnie nigdy słońce, gdy gnąc kark do ziemi siałam... No właśnie, co się sieje w Sudanie? Bo właśnie do tego zmierzam - że moje Sudańskie alter ego bardzo dobrze taką pracę zna. Odciśnięta jest ta praca na każdym jej mięśniu, w każdym załamaniu suchej skóry. I jak już się wysieje to, co się może wysiać, to zaczyna się czekanie. Nikt nie potrafi czekać tak, jak ludzie, których przetrwanie zależy od ziemi. Jeżeli będzie woda, jeżeli kiełkujące dopiero przyszłe zbiory nie zginą, będzie co jeść. Jeżeli nie, nie będzie. I moja Sudanka nie ma na to żadnego wpływu. Wstaje codziennie tak samo, o świcie, albo i nie o świcie, i maszeruje po wodę. Mija po drodze pole. Nie patrzy nawet na nie. Nie może na nie patrzeć, ponieważ gdyby się spojrzała, musiała by pomyśleć, poprosić swojego boga, bo przecież nie ma nikogo innego, do kogo mogłaby się zwrócić, żeby dał tym pędom wyrosnąć i być silnymi. Sudanka wie, i wiem to nawet ja, że ziemia nie zna modlitwy. Nie jest okrutna, nie jest litościwa, po prostu jest. Sudanka też jest, tam gdzieś daleko, w jakiejś tam Afryce, i jak właśnie przeczytałam na Wikipedii, może uprawia bawełnę, może orzeszki ziemne, a może sorgo. Ja stawiam na sorgo. Nigdy nie próbowałam, ale na pewno z mąki z sorgo wychodzą pycha placki.

Wracając do biegania, oto moje pierwsze w życiu dziesięć kilometrów myśli:
Kilometr 1-5: Biegnę przez las. No ładny ten lasek. Taki zielony. I ptaszki sobie śpiewają... O rzeszku...włoski. Kto zostawia rozgrzebane pampersy na leśnej drodze?!
Kilometr 5-6: Dalej las. Trauma po pampersach powoli mi przechodzi. Znowu podziwiam przyrodę. Swoją drogą, ciekawe czy nie dało by się tu zorganizować jakiejś akcji sprzątania lasu. Mogłabym wywiesić plakaty, napisać do wójta, zaprosić Madonnę i Bono na koncert... A potem przyjechał by sam papież i poświęcił ziemię, tę ziemię, na którą lokalsi z takim zapamiętaniem wysypują swoje śmieci. Wtedy to nikt by się już nie odważył nawet splunąć. Nie... Niemożliwe, papież by nie przyjechał, zresztą Bono i Madonna pewnie też nie. Lipa. A nie, to nie lipa, raczej... No nie wiem, a może to jednak lipa? Dlaczego mi tak trudno drzewa rozpoznać?!
Kilometr 6-7: Pola, łąki. O bocian. Jaki faaajjjjnnnyyy.
Kilometr 7-8: Boli mnie prawa stopa. Boli mnie lewa łydka. Boli mnie odcisk. Jest mi za gorąco. Już mi się nie chce. Muzyka beznadziejna. Słońce za jasne, trawa za zielona.
Kilometr 8-9: Nienawidzę trawy. Nienawidzę dziur w asfalcie i asfaltu też nienawidzę. Nienawidzę torów kolejowych. Tory kolejowe są beznadziejne. Nie cierpię skrzyżowań. Skrzyżowania są gorsze niż tory kolejowe.
Kilometr 9-10: O jej, to już? Tak szybko? Fajnie, to idę wziąć prysznic.
Koniec.

Ale ale... Myśleliście, że już koniec, dobrnęliście do końca i możecie iść zrobić sobie herbatę? Ja też tak myślałam, szczególnie że głodna jestem, nie jadłam jeszcze śniadania. Jednak podsumowanie miesiąca się należy.

Zebraliśmy jak na razie: 45 zł. Nie za dużo. Trzeba się postarać bardziej.
Nasz blog odwiedziło: 1043 osoby.
Team Kilometry na Kropelki powstał i składa się aktualnie z: Marta (to ja :-) Monika Biegaczka Prawdziwa, Paweł Pierwszy Biegacz i Kasia, której jeszcze nie wymyśliłam przydomka. Kasia mam nadzieją niedługo się przedstawi.
Cel KnK na miesiąc maj: rozkręcić jeszcze więcej biegaczy, wciągnąć ich w naszą akcję, zebrać więcej kasy!

Dobra. Teraz to już prawdziwy koniec.

 

niedziela, 5 maja 2013

Tym razem od Moniki, Przeziębienie vs bieg !

Hej, tym razem coś od Moniki, ja dopiero wróciłam do Warszawy z miejsca, gdzie nie dotarła jeszcze cywilizacja. Stąd ta dłuższa nieobecność. O swoich majówkowych przeżyciach napiszę jutro, a teraz.... tam da da dam da dam, oto biegająca i kichająca Monika:


 
Przeziębienie vs bieg !

Kochani nie wiem co się dzieje, ale żle się dzieje. Kiedy ostatnio biegałam? Ciężko powiedzieć. Wczorajszy trening musiałam sobie odpuścić, i dzisiejszy półmaraton na który dawno temu się zapisałam także, jak o tym myślę, to aż płakać mi się chcę!

Był to „I Półmaraton Śladami Bronka Malinowskiego”

To nie jest tak, że mi się nie chciało, jak leżę w łóżku to jeszcze gorzej się czuję, ale czasami trzeba, nie ma innego wyjścia. Mam nadzieję, że to ostatni taki dzień i jutro ruszę do lasu na rozbieganie.

Nie lubię brać żadnych lekarstw, wolę metody domowego leczenia, typu; amolek, cytrynka, miodzik, i hardkorowo czosnek, ale wtedy nikt nie chce ze mną rozmawiać;( Nie wiem dlaczego, hihi ;) Pozdrawiam moich domowników.

Miałam wczoraj dylemat, biec czy odpuścić sobie?

Biec z katarem, bólem gardła i ogólnym rozbiciem? Hm, pytanie czy zabrakło ambicji czy kierowałam się zdrowym rozsądkiem, jak uważacie? Może mogłam spróbować i dobić się, sama nie wiem, ale małe wyrzuty sumienia są.

Na koncie znalazłby się I półmaraton w tym sezonie, może jakaś nowa wpłata za ten wyczyn, a tak? Ale z drugiej strony, nie jestem w stanie nic zrobić, leże odłogiem, co chwilę przymykając oczy..

Ok. Pierwsze koty za płoty, biegów jest mnóstwo! Dzisiaj leczymy się, jutro powoli startujemy i szukamy kolejnego biegu na wystartowanie!

 ZDROWIE MA SIĘ JEDNO PAMIĘTAJCIE O TYM

MYŚLĘ, ŻE WSZYSTKO W ŻYCIU JEST PO COŚ I TO, ŻE DZISIAJ NIE WYSTARTOWAŁM TEŻ, MUSZĘ BARDZIEJ SZANOWAĆ SWOJE ZDROWIE BO MÓJ ORGANIZM MA TROSZKĘ ZE MNĄ POD GÓRKĘ ;)

Przesyłam swoje zdjęcie z morderczego biegu na 10 km. I nie chodzi tu o dystans, ale właśnie o stan zdrowia. Byłam w trakcie brania antybiotyku, stąd też butelka wody i pełno chusteczek, „Przeziębiona biegaczka” mogłam biec z apteczką. Pamiętam to jakby to było wczoraj, trasę na której co chwilę przystawałam, i to było tylko 10km, nie wiem jakbym przebiegła dzisiejsze 21km i 97,5m.
Monika