Czas: jedenasta. Wdziewam strój treningowy, zakładam buty do
biegania i wychodzę.
Czas: jedenasta zero jeden. Wracam po wodę.
Czas: jedenasta zero trzy. Po raz drugi opuszczam przytulny budynek,
włączam muzykę i zaczynam biec. Na niebie widzę dwie małe chmurki oraz
bezkresne morze błękitu. Gorąco. Przede mną dziewięć kilometrów, z których
większość – w pełnym słońcu.
Cały czas zwracam uwagę na ułożenie stóp. Pierwszy powód:
staram się cały czas upadać na śródstopie, co momentami, ze względu na
straszliwy stan wiejskiej pseudoasfaltówki, jest bardzo trudne. Drugi, o wiele
ważniejszy: w zimie przez ślizganie się na lodzie zaliczyłem zmęczeniowe
naderwanie ścięgna. Bólu, na szczęście, już od bardzo dawna nie odczuwam, ale
momentami, zwłaszcza po dłuższym treningu, w miejscu kontuzji odczuwam jakby
napięcie. Wolę więc nieco bardziej uważać, niż potem otrzymać kolejną
przymusową przerwę.
Gorąco. Po jednym kilometrze mógłbym przysiąc, że moje – czarne
– buty zaczynają się topić, a cała skóra powoli przybiera ładnego,
przyrumienionego koloru z delikatnymi śladami zwęglenia. Biegnę dalej. Dla
siebie, dla znajomych, i dla Sudańczyków.
Czy to nie brzmi śmiesznie? Jak poruszanie się w Polsce, hen
pośrodku Europy, mogłoby pomóc mieszkańcom Afryki? Nie dość, że to zupełnie
inny region, to jeszcze samo zajęcie jest indywidualne. Ha, po co biec dalej?
Najlepiej byłoby zatrzymać się, odpocząć chwilkę, może wezwać taksówkę, a
resztkę wody wypić...
Woda.
Biegnę dalej. Dla siebie, dla znajomych, i dla Sudańczyków.
W takiej chwili najbardziej odczuwalny jest sens w tym, co się robi. Czy tam,
daleko, za Czechami, a nawet poniżej Węgier, mogą po prostu zajść do sklepu po
drodze i kupić sobie trochę wody? Nie mogę się z nimi równać – ale mogę chociaż
trochę dorównać ich do nas.
Kilometr czwarty. Zaczyna się las. Cień. Gorąco. Po drodze
spotykam węża, wygrzewającego się w miejscu, na które słońce jakoś przez
gęstwinę gałęzi się przebiło. Wąż nie zwraca na mnie uwagi. Nie należę do jego
świata; ja nie przeszkadzam jemu, on nie przeszkadza mi. Ale to przecież moi
sąsiedzi, ludzie, których widzę codziennie, uparcie starają się je wybić. To
ludzie pokojowi, ludzie, którzy pragną, by wszyscy godnie żyli, muszą dbać, by
słabszy nie był prześladowany. Kilkaset metrów za wężem las kończy się.
Kilometr siódmy. Łydki znikają, a na ich miejscu pojawia się
coś, co wydaje mi się bolącymi, ciężkimi szyneczkami. Wygląd zewnętrzny zostaje
taki sam, najwyżej odcień zrobił się troszkę bardziej czerwony. Kończy mi się
woda. Ale ja nie muszę się tym martwić – wiem, że już niedługo napiję się do
syta, wezmę zimny prysznic i spokojnie sobie nic nie porobię. Moim obowiązkiem
jest dbanie, by inni ludzie również mogli cieszyć się tym szczęściem. Świat da
się zmienić – ale zacząć trzeba od siebie!
Rafał
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz