piątek, 24 maja 2013

Rafał pisze o swoim bieganiu


Czas: jedenasta. Wdziewam strój treningowy, zakładam buty do biegania i wychodzę.
Czas: jedenasta zero jeden. Wracam po wodę.
Czas: jedenasta zero trzy. Po raz drugi opuszczam przytulny budynek, włączam muzykę i zaczynam biec. Na niebie widzę dwie małe chmurki oraz bezkresne morze błękitu. Gorąco. Przede mną dziewięć kilometrów, z których większość – w pełnym słońcu.
Cały czas zwracam uwagę na ułożenie stóp. Pierwszy powód: staram się cały czas upadać na śródstopie, co momentami, ze względu na straszliwy stan wiejskiej pseudoasfaltówki, jest bardzo trudne. Drugi, o wiele ważniejszy: w zimie przez ślizganie się na lodzie zaliczyłem zmęczeniowe naderwanie ścięgna. Bólu, na szczęście, już od bardzo dawna nie odczuwam, ale momentami, zwłaszcza po dłuższym treningu, w miejscu kontuzji odczuwam jakby napięcie. Wolę więc nieco bardziej uważać, niż potem otrzymać kolejną przymusową przerwę.
Gorąco. Po jednym kilometrze mógłbym przysiąc, że moje – czarne – buty zaczynają się topić, a cała skóra powoli przybiera ładnego, przyrumienionego koloru z delikatnymi śladami zwęglenia. Biegnę dalej. Dla siebie, dla znajomych, i dla Sudańczyków.
Czy to nie brzmi śmiesznie? Jak poruszanie się w Polsce, hen pośrodku Europy, mogłoby pomóc mieszkańcom Afryki? Nie dość, że to zupełnie inny region, to jeszcze samo zajęcie jest indywidualne. Ha, po co biec dalej? Najlepiej byłoby zatrzymać się, odpocząć chwilkę, może wezwać taksówkę, a resztkę wody wypić...
Woda.
Biegnę dalej. Dla siebie, dla znajomych, i dla Sudańczyków. W takiej chwili najbardziej odczuwalny jest sens w tym, co się robi. Czy tam, daleko, za Czechami, a nawet poniżej Węgier, mogą po prostu zajść do sklepu po drodze i kupić sobie trochę wody? Nie mogę się z nimi równać – ale mogę chociaż trochę dorównać ich do nas.
Kilometr czwarty. Zaczyna się las. Cień. Gorąco. Po drodze spotykam węża, wygrzewającego się w miejscu, na które słońce jakoś przez gęstwinę gałęzi się przebiło. Wąż nie zwraca na mnie uwagi. Nie należę do jego świata; ja nie przeszkadzam jemu, on nie przeszkadza mi. Ale to przecież moi sąsiedzi, ludzie, których widzę codziennie, uparcie starają się je wybić. To ludzie pokojowi, ludzie, którzy pragną, by wszyscy godnie żyli, muszą dbać, by słabszy nie był prześladowany. Kilkaset metrów za wężem las kończy się.
Kilometr siódmy. Łydki znikają, a na ich miejscu pojawia się coś, co wydaje mi się bolącymi, ciężkimi szyneczkami. Wygląd zewnętrzny zostaje taki sam, najwyżej odcień zrobił się troszkę bardziej czerwony. Kończy mi się woda. Ale ja nie muszę się tym martwić – wiem, że już niedługo napiję się do syta, wezmę zimny prysznic i spokojnie sobie nic nie porobię. Moim obowiązkiem jest dbanie, by inni ludzie również mogli cieszyć się tym szczęściem. Świat da się zmienić – ale zacząć trzeba od siebie!
Rafał

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz