Ponieważ wczoraj, po pierwszym dniu moich zmagań z bieganiem ("czekajcie... jak to się robiło... noga lewa najpierw, czy prawa... dobra, chrzanię to, spróbuję obiema") moje stopy wyglądały nieciekawie i perspektywa, jakże odległa, że uda mi się wystartować kiedykolwiek, gdziekolwiek i w czymkolwiek, stała się jeszcze bardziej odległa, postanowiłam działać! Czyli po prostu zaprzedałam duszę diabłu i kupiłam buty do biegania (te co wiszą na kranie). Teraz nie stać mnie na chleb, ale buty mam.
Co się stało, że spadłam z bieżni? Żeby dopasować buty do biegacza trzeba dać się nagrać, jak biegnie się na bieżni w sklepie. Ja nigdy z tego przerażającego urządzenia nie korzystałam i już nigdy raczej nie skorzystam. Na początku nieśmiało przyznałam się do bycia laikiem i spytałam:
- Czy z tego się nie spada?
- Proszę się nie przejmować, jeszcze nikt mi z bieżni nie spadł! - odparł przemiły sprzedawca. - Teraz niech Pani podciągnie nogawkę.
- Eee... Że co przepraszam bardzo?
- Nogawkę. Musi pani odsłonić nogę, inaczej test się nie uda.
- Eee... Zima jest, wie pan...
- No, ale dziś to prawie wiosna, to jak podciąga pani, czy nie?
No i podciągnęłam. Na szczęście nie było z moimi nogami tak źle, jak przypuszczałam, trochę tylko zarosły.
Po odsłonięciu swoich przecudnych łydek i przyzwyczajeniu się do marszu na piekielnej maszynie, po tym jak przemiły pan sprzedawca zwiększył tępo, spadłam z bieżni. Jako pierwsza, a to się liczy.
W kałużę wpadłam, bo co tu dużo powiedzieć, mokro jest i nie da się biegać na sucho. Ile kilometrów przebiegłam nie napiszę, chociaż taki generalnie był mój plan, bo zwyczajnie nie wiem. Nie mam jeszcze krokomierza. Już mnie niestety nie stać. Ale, w związku z tym, że z reszty za buty został mi jeden złoty polski, tyle dzisiaj przekażę na moją studnię. W przyszłości, jak już policzę kilometry, zamierzam płacić mojej studni złotówkę/ km przebiegnięty.
Mojej mamie, za dowiezienie mnie do sklepu biegacza hili motaszakieram, mamnunam i szukram.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz