- Weź nie pierdol bejbe, okej? Weź idź pobiegać, co marudzisz.
Wbiło mnie trochę w podłogę, że mam taką wygadaną parę obuwia i postanowiłam się nie stawiać. Ponieważ jest niedziela biegłam swój tygodniowy 'długi' dystans. Tym razem miało być 8 kilometrów. Pożyczyłam od taty telefon, żeby mieć trackera i wiedzieć czy przebiegłam, czy nie. Wychodzę, patrzę na bardzo dobrze już mi znany beton i myślę o strategii. Zacznę bardzo wolno, w końcu taki dystans oszałamiający biegnę po raz pierwszy w życiu. Noga za nogę sobie truchtam. W trakcie biegu zdaje sobie sprawę, że i owszem, telefon taty mierzy może i odległość i czas i potrafi sam znaleźć dowód na to, że czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, ale ja nic z tego nie mam. Żeby cokolwiek sprawdzić trzeba wpisać pin, który zna tylko właściciel telefonu. No to fajnie, całą moją 'strategię' szlak trafił. Mimo to truchtam dalej, znam trasę, wiem mniej więcej, że dwa okrążenia to będzie tyle,ile powinno być. Gdy tak sobie ślimakuję mija mnie człowiek wiatr. Mija mnie raz... Potem drugi raz... Potem trzeci raz... I... Tak jest! Mija mnie czwarty raz. Kiedyś przyjdzie taki dzień, że nie dam się minąć, ale ten dzień to zdecydowanie nie jest dziś. Po treningu, gdy już tata odblokował mi telefon i mogłam wszystko sprawdzić okazało się, że w zastraszająco wolnym tempie przebiegłam 9,1 km (coś około godziny i kilku minut). I teraz pytanie, czy to dobrze, bo przebiegłam dystans, który sobie założyłam, czy to źle, bo tak cholernie wolno?
Nie wiem. Moje buty też nie wiedzą, pytałam.
Jedno co wyszło z dzisiejszego biegania pozytywnego to to, że uporządkowałam myśli, pozbyłam się nerwów i mogłam spokojnie wrócić do pracy (czytaj, napisać notkę na bloga)
A teraz trochę nonsensu:
Nie wiem, czy ktoś z Was zauważył, ale dzisiaj od rana padało. Szare chmurzyska zasłoniły grubą warstwą błękit nieba i już tak zostało, przynajmniej w stolicy. Padanie padaniem, wiadomo, dla biegacza nic nie straszne, czy deszcz, czy wiatr, czy grad, czy pioruny, tornada, trąby powietrzne i powodzie – prawdziwy biegacz będzie biegł, jednak jest coś, co łatwo można przeoczyć w związku z deszczową pogodą. Tym czymś są dżdżownice. Muszę się przed Wami, jak przed księdzem na spowiedzi, do czegoś przyznać. Prawdopodobnie biegając dziś zamordowałam to małe, różowe, biedne stworzonko. Mój wielki biegowy but zmiażdżył niczemu niewinne ciałko. Mea culpa. Strasznie mi przykro. Mam tylko nadzieję, że jako niezwykła istota, która po przepołowieniu spokojnie żyje sobie dalej, moja ofiara również się zregeneruje i będzie szczęśliwie grzebać w ziemi dalej. Jeżeli jednak zginęła, to jej śmierć nie poszła na marne – resztę treningu odbyłam zgrabnie manewrując pomiędzy dżdżownicami, który wyszły przekąpać się w deszczówce. Swoją drogę – to naprawdę niesamowite, że po przepołowieniu ta wijąca się tasiemka dalej żyje. Nie znam nikogo innego, komu wyszła by taka sztuczka ( nie wierzcie Davidowi Koperfieldowi! On tak naprawdę nie przecina na pół tych uroczych panien zamkniętych w pudłach!). Ja na przykład, przecięta w pasie, stałabym się, według uznania, albo upiorem biegającym bez tułowia, straszącym opieszałych niby sprinterów, a tak naprawdę kanapowców, albo widmem bez dołu, które latałoby wyjąc do ucha kobietom uprawiającym nordic walking, tak po prostu, z czystej złośliwości (mimo, że podziwiam taką formę aktywności). A taka dżdżownica przecięta na pół ogląda się tylko za siebie, mówi sobie w myślach „Kurde, znowu mnie dopadli”, wzdycha i wije się sobie dalej. Szacun. Dlatego apeluje – biegacze, gdy jest mokro, albo pada, omijajcie dżdżownice!
PS. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazuję, że do teamu KnK dołączy jeszcze jedna osoba! Hurrrra!!!