piątek, 10 maja 2013

Pięć kilometrów - pięć złotych!

Ponieważ zbiórka pieniędzy idzie nam raczej kiepsko, a można powiedzieć nawet, że wcale nie idzie, zaczęłam kombinować. Jak ja zacznę kombinować, to wychodzą z tego naprawdę niesamowite rzeczy, jak na przykład KnK team czy spaghetti w sosie pomidorowo - pomarańczowym (ohyda, nie próbujcie!). Myślę sobie, tyle ludzi wchodzi na naszego bloga, codziennie statystyki rosną i rosną, a nikt nie da na naszą studnię nawet złamanego grosza... No, co jest? Co robimy nie tak? Myślę, myślę, myślę, aż z uszu zaczyna mi się wydostawać para. No i oczywiście wymyśliłam. Nie każdy może/ ma czas/ ma chęci i ochotę zostać stałym członkiem teamu KnK, ale może chciałby otrzymać odrobinę motywacji w zamian za te kilka złotych, które wpłaci na studnie w Sudanie.

Więc sprawa wygląda tak: biegasz lub chcesz zacząć biegać ale trochę się boisz. Nie masz tyle pawera, żeby samemu przycisnąć się do ostrzejszych treningów, a jednak dusza chciałaby do biegowego raju... Nie martw się - ja już wiem, czego Ci najbardziej potrzeba, odkąd stworzyłam KnK każdy dystans, nawet najbardziej prześlimakowany (przebiegnięty ultra wolnym tempem) sprawia mi ogromną przyjemność, bo wiem, że gdzieś tam, wirtualnie czy nie, wspiera mnie cała ekipa świetnych ludzi, a na dodatek te moje bieganie nie jest tylko dla mnie, tylko dla całej społeczności Sudańskiej (niesamowite prawda? Ja tutaj sobie truchtam, a jak będę miała dostateczną determinację to ktoś, kto teraz cierpi z braku wody, ją dostanie). Dlatego rozważ proszę moją propozycję - zostań honorowym członkiem teamu KnK, przebiegnij dystans 5 km, napisz do mnie o tym,  a ja zamieszczę Twoją historię na blogu. Nie lubisz pisać, nie chcesz, żeby Twoje pisanie znalazło się w internecie? Nie szkodzi! Możesz dołączyć do nas na enodomondo, gdzie dzielimy się naszymi wyczynami treningowymi, albo do naszej grupy google, która lada moment powstanie, a możesz po prostu być i biec, 5 km a potem wpłacić na naszą studnię 5 złotych i czuć się tak, jakby  w części to była Twoja studnia (co zresztą jest prawdą)!

Czyli jeszcze raz, wszyscy co biegają, lub nie biegają, tylko zaczynają - zamieńcie swoje własne, prywatne, cudowne 5 km na 5 złotych. Jeżeli ktoś uważa, że to dla niego zbyt duży dystans niech sprawę przemyśli - moim zdaniem, dacie radę!

A teraz trochę o moim bieganiu, bo dawno nie zanudzałam społeczności internetowej opowieściami o moich treningach. Wczoraj pokonałam dystans 4km. No co to jest, 4 km, czym tu się chwalić? Przecież ostatnio pisałam o 10 km. Ano, tak było, ale dziesiątkę przebiegłam z wywalonym jęzorem, żałując, że ktokolwiek kiedykolwiek wymyślił, że fajnie by było tak sobie pobiegać i zrobił się z tego potem sport (co prawda to uczucie szybko minęło, jak tylko pokonałam upragniony dystans, od razu zmieniłam zdanie i uznałam z powrotem, że bieganie jest fajne), a wczorajszą czwórkę... Przebiegłam! Nie szurałam noga za nogą, tylko dumnie wyprostowana wyciągałam swoje kończyny jak najdalej i biegłam. Może nie był to bieg szybki, lub choćby średnio szybki, ale myślę, że można go spokojnie zaliczyć jako bieg prawie średnio wolny. Średnie tempo wyszło mi 9.1 km/h. Może dla rasowego biegacza to wolno, ale nie dla mnie. Biorąc pod uwagę, że najszybciej biegłam 13 km/h (trening interwałowy) i nie wyłączyłam trackera na czas, kiedy wracałam ze ścieżki biegowej do domu (spacerkiem :-)) to naprawdę chyba nieźle, co? W każdym razie całkiem jestem z siebie zadowolona. Nie jestem zadowolona z tego, że zbiórka nie idzie. Ja oczywiście przyłączam się do swojej własnej akcji, i wpłacę na studnię 5zł za 5 km, które planuję pokonać dziś. Staram się jak mogę wspierać kropelkową inicjatywę, ale budżet mam wyjątkowo (jak co miesiąc) napięty. Poza tym zbliża się sesja i rośnie poziom rozleniwienia we krwi, jak zawsze przed egzaminami. Ha! Ale biegać będę tak, czy siak. Bo lubię, bo tak mi się chce. Może wam też się chce? 

Zamienicie 5 km na 5 złotych? Co wy na to?
Jakby ktoś się zdecydował: http://www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki

PS.: Wczoraj widziałam Pana z Bluzą bez bluzy! Po raz pierwszy odkąd zaczęłam biegać i regularnie mijać go na swojej trasie, miał na sobie zielony t-shirt, ale co to jest w porównaniu z kultową bluzą? Jak dla mnie stracił część swojej tożsamości. W dodatku zamiast siłować się z niewidzialnym wrogiem (Pan Bluza musi być miłośnikiem boksowania się z powietrzem/ ciężkim losem) podskakiwał sobie jak na skakance, tylko bez skakanki. Doceniam wyobraźnię która pozwala skakać na skakance bez skakanki ale jednak. Przyzwyczaiłam się już do czegoś zupełnie innego.


Marta

wtorek, 7 maja 2013

Kasia pisze w KnK! Gdzie nie spojrzysz - biegają!

Zaliczam się do grupy osób biegających poziomu przedszkolnego. Piszę to z dumą, bo jeszcze do niedawna byłam na poziomie żłobkowym, który przejawia się mniej więcej tym, że biegi obserwuje się przypadkowo na ekranie laptopa, tudzież przypadkowo natrafia się na nie przerzucając kanały podczas świątecznej wizyty u rodziców. Bieganie leżało przez długi czas poza sferą moich zainteresowań (w zakładce „o nas” przeczytasz mojej traumie biegowej), więc informacje na ten temat przez lata skutecznie wypierałam z mojej świadomości. Ku zaskoczeniu mnie samej nadszedł jednak ten wielki dzień, w którym wyciągnęłam z czeluści szafy zapomniane od dawna buty do biegania i zaczęłam truchtem przemierzać pierwszy kilometr, drugi, trzeci… Etap przedszkolny oprócz samej fascynacji nową umiejętnością przemieszczania się na własnych nogach nieco szybciej niż podczas zwykłej przechadzki, przejawia się też wyostrzeniem uwagi na biegaczki i biegaczy dookoła. Okazuje się, że jest ich całkiem sporo. Nagle kolega z pracy okazuje się być maratonistą, zaprzyjaźniona aktywistka biega już od dawna półmaratony, chłopak współlokatorki rozważa udział w ultramaratonie, a kolejna koleżanka planuje przebiec dookoła jezioro Wigry, bagatela 13 km w pogoni za bobrem (bieg za bobrem organizowany jest jakoś w sierpniu). Mechanizm jest prosty, wystarczy wspomnieć: „wiesz, zaczęłam biegać”, w ten oto sposób częściej niż się spodziewam słyszę sakramentalne „ja też biegam”.  Od przybytku głowa nie boli więc pogawędki na temat biegania, a zwłaszcza trudnych początków i pokonywaniu kolejnych granic ustawianych przez nas samych, działają na mnie motywująco i chcę więcej.

Mój cel jest adekwatny do możliwości: 5 km w czerwcowym biegu kobiet. Tutaj ukłon w stronę Marty - inicjatorki akcji „kropelki na kilometry”, bo o biegu dowiedziałam się właśnie z tego bloga i to ona zmotywowała mnie do wzięcia w nim udziału. Najpierw się więc na bieg zapisałam, później się przestraszyłam że nie dobiegnę do mety, to z kolei zmotywowało mnie do regularnych treningów. Powolutku odnajduję się w nowej rzeczywistości i po prostu, jak to przedszkolak, cieszę ogromnie z nowej zajawki. Coś tak czuję w kościach, że na 5 km się nie skończy.  

Kasia

poniedziałek, 6 maja 2013

Pan Wieśniak i jego koń, dziesięć kilometrów myśli i podsumowanie miesiąca.

Biegnę szosą. Za mną około 4 kilometry terenu typu "w góóórrręę i w dóółł". Łydki mnie bolą, chociaż jeszcze nie tak bardzo, jak by mogły. Z daleka widzę Pana Wieśniaka, który ze swoim koniem robi coś na polu. Koń ciągnie jakieś urządzenie (nie pług, pług bym poznała), Pan Wieśniak idzie za nim, pilnuje. Zbliżam się coraz bardziej, wyciągam słuchawki, żeby powiedzieć dzień dobry, w końcu sąsiad to sąsiad, co z tego, że nie wiem nawet jak się nazywa. Biegnę, trochę sapię, czerwona jestem jak burak, ale za to jak dobrze wychowana!

Ja: Dzzzień brry...
Pan Wieśniak: Dobry. Oj maratonu to pani raczej nie pobiegnie, z takim tempem.
Ja: Eeee... No ja właśnie na maaarrraaaton tre... nuję.
Koń: To weź się ze mną miejscami zamień. Od razu forma ci skoczy o sto procent.
Pan Wieśniak: Cichaj Kasztanek, pani tutaj sobie truchta.

I potruchtałam. Tylko morale mi spadło na łeb na szyję. Na szczęście była to już końcówka treningu, biegłam piątkę. Potem trochę uniosłam się dumą i stwierdziłam, że to Pan Wieśniak się nie nadaje, nie ja. A może jednak ja? Może koń Kasztanek miał rację? Taki mieszczuch jak ja, co za 'ruch' uważa sport, który lubi i sprawia mu przyjemność, a prawdziwej fizycznej pracy nigdy nie poznał? Nie spaliło mnie nigdy słońce, gdy gnąc kark do ziemi siałam... No właśnie, co się sieje w Sudanie? Bo właśnie do tego zmierzam - że moje Sudańskie alter ego bardzo dobrze taką pracę zna. Odciśnięta jest ta praca na każdym jej mięśniu, w każdym załamaniu suchej skóry. I jak już się wysieje to, co się może wysiać, to zaczyna się czekanie. Nikt nie potrafi czekać tak, jak ludzie, których przetrwanie zależy od ziemi. Jeżeli będzie woda, jeżeli kiełkujące dopiero przyszłe zbiory nie zginą, będzie co jeść. Jeżeli nie, nie będzie. I moja Sudanka nie ma na to żadnego wpływu. Wstaje codziennie tak samo, o świcie, albo i nie o świcie, i maszeruje po wodę. Mija po drodze pole. Nie patrzy nawet na nie. Nie może na nie patrzeć, ponieważ gdyby się spojrzała, musiała by pomyśleć, poprosić swojego boga, bo przecież nie ma nikogo innego, do kogo mogłaby się zwrócić, żeby dał tym pędom wyrosnąć i być silnymi. Sudanka wie, i wiem to nawet ja, że ziemia nie zna modlitwy. Nie jest okrutna, nie jest litościwa, po prostu jest. Sudanka też jest, tam gdzieś daleko, w jakiejś tam Afryce, i jak właśnie przeczytałam na Wikipedii, może uprawia bawełnę, może orzeszki ziemne, a może sorgo. Ja stawiam na sorgo. Nigdy nie próbowałam, ale na pewno z mąki z sorgo wychodzą pycha placki.

Wracając do biegania, oto moje pierwsze w życiu dziesięć kilometrów myśli:
Kilometr 1-5: Biegnę przez las. No ładny ten lasek. Taki zielony. I ptaszki sobie śpiewają... O rzeszku...włoski. Kto zostawia rozgrzebane pampersy na leśnej drodze?!
Kilometr 5-6: Dalej las. Trauma po pampersach powoli mi przechodzi. Znowu podziwiam przyrodę. Swoją drogą, ciekawe czy nie dało by się tu zorganizować jakiejś akcji sprzątania lasu. Mogłabym wywiesić plakaty, napisać do wójta, zaprosić Madonnę i Bono na koncert... A potem przyjechał by sam papież i poświęcił ziemię, tę ziemię, na którą lokalsi z takim zapamiętaniem wysypują swoje śmieci. Wtedy to nikt by się już nie odważył nawet splunąć. Nie... Niemożliwe, papież by nie przyjechał, zresztą Bono i Madonna pewnie też nie. Lipa. A nie, to nie lipa, raczej... No nie wiem, a może to jednak lipa? Dlaczego mi tak trudno drzewa rozpoznać?!
Kilometr 6-7: Pola, łąki. O bocian. Jaki faaajjjjnnnyyy.
Kilometr 7-8: Boli mnie prawa stopa. Boli mnie lewa łydka. Boli mnie odcisk. Jest mi za gorąco. Już mi się nie chce. Muzyka beznadziejna. Słońce za jasne, trawa za zielona.
Kilometr 8-9: Nienawidzę trawy. Nienawidzę dziur w asfalcie i asfaltu też nienawidzę. Nienawidzę torów kolejowych. Tory kolejowe są beznadziejne. Nie cierpię skrzyżowań. Skrzyżowania są gorsze niż tory kolejowe.
Kilometr 9-10: O jej, to już? Tak szybko? Fajnie, to idę wziąć prysznic.
Koniec.

Ale ale... Myśleliście, że już koniec, dobrnęliście do końca i możecie iść zrobić sobie herbatę? Ja też tak myślałam, szczególnie że głodna jestem, nie jadłam jeszcze śniadania. Jednak podsumowanie miesiąca się należy.

Zebraliśmy jak na razie: 45 zł. Nie za dużo. Trzeba się postarać bardziej.
Nasz blog odwiedziło: 1043 osoby.
Team Kilometry na Kropelki powstał i składa się aktualnie z: Marta (to ja :-) Monika Biegaczka Prawdziwa, Paweł Pierwszy Biegacz i Kasia, której jeszcze nie wymyśliłam przydomka. Kasia mam nadzieją niedługo się przedstawi.
Cel KnK na miesiąc maj: rozkręcić jeszcze więcej biegaczy, wciągnąć ich w naszą akcję, zebrać więcej kasy!

Dobra. Teraz to już prawdziwy koniec.

 

niedziela, 5 maja 2013

Tym razem od Moniki, Przeziębienie vs bieg !

Hej, tym razem coś od Moniki, ja dopiero wróciłam do Warszawy z miejsca, gdzie nie dotarła jeszcze cywilizacja. Stąd ta dłuższa nieobecność. O swoich majówkowych przeżyciach napiszę jutro, a teraz.... tam da da dam da dam, oto biegająca i kichająca Monika:


 
Przeziębienie vs bieg !

Kochani nie wiem co się dzieje, ale żle się dzieje. Kiedy ostatnio biegałam? Ciężko powiedzieć. Wczorajszy trening musiałam sobie odpuścić, i dzisiejszy półmaraton na który dawno temu się zapisałam także, jak o tym myślę, to aż płakać mi się chcę!

Był to „I Półmaraton Śladami Bronka Malinowskiego”

To nie jest tak, że mi się nie chciało, jak leżę w łóżku to jeszcze gorzej się czuję, ale czasami trzeba, nie ma innego wyjścia. Mam nadzieję, że to ostatni taki dzień i jutro ruszę do lasu na rozbieganie.

Nie lubię brać żadnych lekarstw, wolę metody domowego leczenia, typu; amolek, cytrynka, miodzik, i hardkorowo czosnek, ale wtedy nikt nie chce ze mną rozmawiać;( Nie wiem dlaczego, hihi ;) Pozdrawiam moich domowników.

Miałam wczoraj dylemat, biec czy odpuścić sobie?

Biec z katarem, bólem gardła i ogólnym rozbiciem? Hm, pytanie czy zabrakło ambicji czy kierowałam się zdrowym rozsądkiem, jak uważacie? Może mogłam spróbować i dobić się, sama nie wiem, ale małe wyrzuty sumienia są.

Na koncie znalazłby się I półmaraton w tym sezonie, może jakaś nowa wpłata za ten wyczyn, a tak? Ale z drugiej strony, nie jestem w stanie nic zrobić, leże odłogiem, co chwilę przymykając oczy..

Ok. Pierwsze koty za płoty, biegów jest mnóstwo! Dzisiaj leczymy się, jutro powoli startujemy i szukamy kolejnego biegu na wystartowanie!

 ZDROWIE MA SIĘ JEDNO PAMIĘTAJCIE O TYM

MYŚLĘ, ŻE WSZYSTKO W ŻYCIU JEST PO COŚ I TO, ŻE DZISIAJ NIE WYSTARTOWAŁM TEŻ, MUSZĘ BARDZIEJ SZANOWAĆ SWOJE ZDROWIE BO MÓJ ORGANIZM MA TROSZKĘ ZE MNĄ POD GÓRKĘ ;)

Przesyłam swoje zdjęcie z morderczego biegu na 10 km. I nie chodzi tu o dystans, ale właśnie o stan zdrowia. Byłam w trakcie brania antybiotyku, stąd też butelka wody i pełno chusteczek, „Przeziębiona biegaczka” mogłam biec z apteczką. Pamiętam to jakby to było wczoraj, trasę na której co chwilę przystawałam, i to było tylko 10km, nie wiem jakbym przebiegła dzisiejsze 21km i 97,5m.
Monika 

niedziela, 28 kwietnia 2013

9 kilometrów antydepresantu i ciężkie życie dżdżownic

Dzisiaj nad moją głową zawisły czarne chmury. Dosłownie i w przenośni. Nauka mi nie szła, chociaż mam zaległości i wiem, że muszę podgonić. Myśli krążyły mi cały czas wokół tego, jak strasznie dużo muszę jeszcze zrobić. Że praca, że zbliża się sesja, że nie oddałam książek do biblioteki, i będę musiała zapłacić karę... Chwila oddechu - zjadłam obiad oglądając filmiki na youtubie. Po obiedzie jednak znowu męczarnie: nie zdążę z pracą, mam na projekt trzy miesiące, jak będzie sesja nic nie zrobię, za Chiny demokratyczne nie zdążę, nie dam rady wkuć tych wszystkich słówek w tym tygodniu, zawalę kolosa, trzeba będzie poprawiać... A i jeszcze to cholerne podanie o coś tam, które miałam złożyć kilka miesięcy temu, a jeszcze nie złożyłam. Cholera. Sufit wali mi się na głowę, ściany w domu zaczynają śpiewać disco polo, swędzą mnie stopy... I wtedy... Nagle, niczym krzak gorejący na pustyni, odezwały się moje buty do biegania:

- Weź nie pierdol bejbe, okej? Weź idź pobiegać, co marudzisz.

Wbiło mnie trochę w podłogę, że mam taką wygadaną parę obuwia i postanowiłam się nie stawiać. Ponieważ jest niedziela biegłam swój tygodniowy 'długi' dystans. Tym razem miało być 8 kilometrów. Pożyczyłam od taty telefon, żeby mieć trackera i wiedzieć czy przebiegłam, czy nie. Wychodzę, patrzę na bardzo dobrze już mi znany beton i myślę o strategii. Zacznę bardzo wolno, w końcu taki dystans oszałamiający biegnę po raz pierwszy w życiu. Noga za nogę sobie truchtam. W trakcie biegu zdaje sobie sprawę, że i owszem, telefon taty mierzy może i odległość i czas i potrafi sam znaleźć dowód na to, że czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, ale ja nic z tego nie mam. Żeby cokolwiek sprawdzić trzeba wpisać pin, który zna tylko właściciel telefonu. No to fajnie, całą moją 'strategię' szlak trafił. Mimo to truchtam dalej, znam trasę, wiem mniej więcej, że dwa okrążenia to będzie tyle,ile powinno być. Gdy tak sobie ślimakuję mija mnie człowiek wiatr. Mija mnie raz... Potem drugi raz... Potem trzeci raz... I... Tak jest! Mija mnie czwarty raz. Kiedyś przyjdzie taki dzień, że nie dam się minąć, ale ten dzień to zdecydowanie nie jest dziś. Po treningu, gdy już tata odblokował mi telefon i mogłam wszystko sprawdzić okazało się, że w zastraszająco wolnym tempie przebiegłam 9,1 km (coś około godziny i kilku minut). I teraz pytanie, czy to dobrze, bo przebiegłam dystans, który sobie założyłam, czy to źle, bo tak cholernie wolno?

Nie wiem. Moje buty też nie wiedzą, pytałam.

Jedno co wyszło z dzisiejszego biegania pozytywnego to to, że uporządkowałam myśli, pozbyłam się nerwów i mogłam spokojnie wrócić do pracy (czytaj, napisać notkę  na bloga)

A teraz trochę nonsensu:

Nie wiem, czy ktoś z Was zauważył, ale dzisiaj od rana padało. Szare chmurzyska zasłoniły grubą warstwą błękit nieba i już tak zostało, przynajmniej w stolicy. Padanie padaniem, wiadomo, dla biegacza nic nie straszne, czy deszcz, czy wiatr, czy grad, czy pioruny, tornada, trąby powietrzne i powodzie – prawdziwy biegacz będzie biegł, jednak jest coś, co łatwo można przeoczyć w związku z deszczową pogodą. Tym czymś są dżdżownice. Muszę się przed Wami, jak przed księdzem na spowiedzi, do czegoś przyznać. Prawdopodobnie biegając dziś zamordowałam to małe, różowe, biedne stworzonko. Mój wielki biegowy but zmiażdżył niczemu niewinne ciałko. Mea culpa. Strasznie mi przykro. Mam tylko nadzieję, że jako niezwykła istota, która po przepołowieniu spokojnie żyje sobie dalej, moja ofiara również się zregeneruje i będzie szczęśliwie grzebać w ziemi dalej. Jeżeli jednak zginęła, to jej śmierć nie poszła na marne – resztę treningu odbyłam zgrabnie manewrując pomiędzy dżdżownicami, który wyszły przekąpać się w deszczówce. Swoją drogę – to naprawdę niesamowite, że po przepołowieniu ta wijąca się tasiemka dalej żyje. Nie znam nikogo innego, komu wyszła by taka sztuczka ( nie wierzcie Davidowi Koperfieldowi! On tak naprawdę nie przecina na pół tych uroczych panien zamkniętych w pudłach!). Ja na przykład, przecięta w pasie, stałabym się, według uznania, albo upiorem biegającym bez tułowia, straszącym opieszałych niby sprinterów, a tak naprawdę kanapowców, albo widmem bez dołu, które latałoby wyjąc do ucha kobietom uprawiającym nordic walking, tak po prostu, z czystej złośliwości (mimo, że podziwiam taką formę aktywności). A taka dżdżownica przecięta na pół ogląda się tylko za siebie, mówi sobie w myślach „Kurde, znowu mnie dopadli”, wzdycha i wije się sobie dalej. Szacun. Dlatego apeluje – biegacze, gdy jest mokro, albo pada, omijajcie dżdżownice!
 
PS. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazuję, że do teamu KnK dołączy jeszcze jedna osoba! Hurrrra!!! 

czwartek, 25 kwietnia 2013

Aloha Monika, czyli Kilometry na Kropelki się rozrasta.

Siedzę sobie kilka dni temu przy biurku i zamiast się uczyć myślę o moim blogu. Co ja, do cholery, mogę jeszcze napisać o tym moim bieganiu? Że ładna pogoda była... Acha, no to na pewno zadowoli tłumy czytaczy. Że przebiegłam kolejną 'życiówkę'? Taaa... Tylko, że w moim przypadku co drugi trening biegnę jakiś tam życiowy rekord.
- Cześć. Jestem Monika. Mam pytanie.
- He? Kto? Gdzie? Kiedy?
- Monika. Spójrz na monitor laptopa.
I tam właśnie była, Monika biegaczka, która tak jak ja chce zbierać na studnie, tylko nie wiedziała jak. Nigdy się nie widziałyśmy, nigdy się nie słyszałyśmy, nie wiem nawet skąd Monika pochodzi. Wiem jedno - napisała do mnie, a ja do niej,  i teraz studnia na którą zbieramy będzie NASZA, nie tylko moja. Tworzymy Kropelkowy team/ team Kilometry na Kropelki. Mi już marzą się kropelkowe koszulki, wspólne biegi, kolejni członkowie naszego teamu. Weź oddech! Spokojnie Marta, tylko spokojnie. Na razie jest nas dwie, a co będzie dalej? Nikt nie wie.

Teraz kilka słów od Moniki, żeby nie było, że sobie ją wymyśliłam:

Hej!
Jestem Monika i nie wiem od czego zacząć, myślę, że najlepiej od początku.
Od razu ostrzegam, że jest to mój pierwszy w życiu blog.
Od czego się zaczęła się moja przygoda z bieganiem?
Byłam sfrustrowaną nastolatką, bez motywacji do życia, można pomyśleć - coś strasznego, i ja też tak właśnie pomyślałam i postanowiłam zmienić coś w swoim życiu. ”Dość nudy, życie jest takie krótkie!”
Tak naprawdę zaczęło się od „morsowania” czyli kąpieli podczas zimy (wspaniała sprawa, ale o tym troszkę później, jeśli ktoś będzie zainteresowany moimi wypocinami). Od pierwszej kąpieli która miała miejsce w styczniu, moje życie się zmieniło. Znalazłam cel i motywację do życia. Dzięki kąpielom poznałam wielu wspaniałych ludzi, pozytywnie zakręconych, co się później okazało? Morsy też biegają!
Do tej pory wydawało mi się, że bieganie to ostatni sport jaki mogłabym uprawiać. Nigdy nawet nie marzyłam żeby biegać tak jak teraz. Aktualnie mój wyczyn to kilka półmaratonów, oprócz tego wiele startów na 10, 15km. Przez co poznałam kolejnych wspaniałych ludzi na mojej drodze.
Stąd też pomysł, żeby spróbować pomagać innym. Nie wyobrażam sobie, że po biegu w upalny dzień nie mam wody, tak więc moim jednym z wielu celów stała się teraz kampania na rzecz budowy studni w Sudanie.

Na koniec prośba do Was, tych którzy to czytacie - jeżeli też biegacie i chcielibyście dołączyć do kropelkowego teamu napiszcie do mnie! Mój mail: marta.grundland@gmail.com. Jeżeli nie biegacie, nie szkodzi, wesprzyjcie nas złotówką, pięcioma złotymi, milionem dolarów na stronie http://www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki . 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

O Zniechęcaczach i tych drugich, prawdopodobnie z Jowisza, o planie treningowym i o Sprawie

Zniechęcacze, to grupa terrorystyczna, która za cel postawiła sobie sabotowanie pozytywnych działań ludzkich, co doprowadzi do tego, że ludzie będą odczuwać tylko niemoc i ich gatunek, tak zawsze wytrwały, podda się pod naporem inwazji z Marsa. I nie mylicie się myśląc, że właśnie stawiam tezę, iż Zniechęcacze pochodzą z tej choć dalekiej, to jednak nam Ziemianom najbliższej, planety układu słonecznego. Piszę o nich, ponieważ spotkałam jednego ostatnio, odcisnął on na mnie swoje piętno, i chociaż nie poddałam się, to czuję się w obowiązku wszystkich ostrzec. Wyglądają tak jak my, mówią naszym językiem, a jednak oni to nie MY. Jak ich rozpoznać? Używają wiele takich słów jak 'niemożliwe', 'awykonalne', 'nie da się'. Noszą bardzo poprawne, zawsze wyprasowane ubrania. Dziwnie się na ciebie patrzą, jak masz dwie różne skarpetki na stopach. To jest zresztą jeden z najlepszych testów na rozpoznanie Zniechęcaczy - nosić skarpetki nie do pary, jeżeli osoba, którą dopiero poznajesz będzie się patrzyła na twoje stopy z pogardą i niechęcią to... Wiesz, że coś się dzieje! Tak że moi drodzy czytacze i czytaczki, uważajcie i nie dajcie się!

Oczywiście poza Zniechęcaczami chodzi po świecie też drugi typ kosmitów. Ja stawiam na to, że pochodzą z Jowisza, bo przecież Jowisz to taka fajna planeta. Bardzo trudno ich rozpoznać, ale jeżeli ktoś wyrobi sobie odpowiednią wrażliwość, to można. Trzeba się ich wtedy trzymać i nie puszczać za wszelką cenę, bo tacy kosmici pomagają przetrwać ciężkie dni, kiedy ciężko jest wytrzymać samemu ze sobą. Ja mam cholerne szczęście. Aktualnie jestem w posiadaniu nie jednego, a kilku takich kosmitów, ale przykro mi - nie zamierzam się dzielić.

Właśnie dzięki temu, że nie dałam się Zniechęcaczowi i miałam wsparcie, mogę obwieścić sukces kolejnego tygodnia treningów, które przeprowadziłam już według planu znaleziony na jednej ze stron poświęconych bieganiu. Plan obejmuje 24 tygodnie, po których biegnie się maraton. Żeby go rozpocząć trzeba spełniać jeden warunek - biec non stop 30 min. Wychodzi się biegać 4 dni w tygodniu, z niedzielą najbardziej intensywną. Mój pierwszy tydzień wyglądał tak :
PON - nic
WT - 5 km czas: 43 min
ŚR - nic
CZW - 5 km czas: 40:53
PT - nic
SOB - 4 km czas: 29:02
ND - 6 km  czas: ??? (nie wzięłam telefonu)

Daje to łącznie 20 km. Nie trzymałam się ściśle planu, który mam, biegałam troszkę więcej niż powinnam (3km/5km/3km/6km). Muszę uważać, nie chcę przesadzić, ale mój entuzjazm jak na razie jest tak potężny, że ciężko się powstrzymać. Łącznie w tym tygodniu przebiegłam 20 km, co daje okrągłą sumę 10 zł na moją studnię!

I tak zgrabnie przechodzę do ostatniego etapu mojego dzisiejszego pisania - czyli do Sprawy. Sprawa jest i nie zapominam o niej wcale a wcale. Nie biegam sobie przecież tak po prostu, bo lubię (chociaż lubię) tylko dlatego, że jakaś ja, w jakimś tam Sudanie nie ma wody. Piszę jakaś ja, ponieważ nie widzę specjalnej różnicy między mną a 23 letnią Sudanką. Urodziłyśmy się gdzie indziej ,to tyle. Ona ma już męża, dzieci, całą rodzinę na głowie i codziennie zapieprza milion kilometrów, żeby jej maluchy miały szanse przeżyć. Moim największym zmartwieniem każdego dnia jest to, czy zdążę na autobus. Ja-Sudanka nie ma pralki, zmywarki, komputera (no, chyba, że mieszka w stolicy i jest córką prezydenta, ale nie dla takiej Sudanki zbieram pieniądze) i nie wie co to jest maraton. Pewnie nieźle by się uśmiała, słysząc, że jej europejski odpowiednik z własnej, nieprzymuszonej woli do jednego trenuje. Będzie się też śmiała, jak dostanie studnie. Więc ja też będę się śmiała.

PS.1 Jak ktoś jeszcze nie załapał, o co chodzi z Sudanem i maratonem, to niech pisze do mnie prywatnie, wytłumaczę, najlepiej przez facebooka.
PS.2 Zapisałam się na 5 km bieg kobiecy w Warszawie 23 czerwca 2013, która biegnie ze mną? Hania - jeżeli to czytasz, dzięki, że przesłałaś mi info o tym wydarzeniu.
Strona biegu: www.biegkobiet.pl