niedziela, 28 kwietnia 2013

9 kilometrów antydepresantu i ciężkie życie dżdżownic

Dzisiaj nad moją głową zawisły czarne chmury. Dosłownie i w przenośni. Nauka mi nie szła, chociaż mam zaległości i wiem, że muszę podgonić. Myśli krążyły mi cały czas wokół tego, jak strasznie dużo muszę jeszcze zrobić. Że praca, że zbliża się sesja, że nie oddałam książek do biblioteki, i będę musiała zapłacić karę... Chwila oddechu - zjadłam obiad oglądając filmiki na youtubie. Po obiedzie jednak znowu męczarnie: nie zdążę z pracą, mam na projekt trzy miesiące, jak będzie sesja nic nie zrobię, za Chiny demokratyczne nie zdążę, nie dam rady wkuć tych wszystkich słówek w tym tygodniu, zawalę kolosa, trzeba będzie poprawiać... A i jeszcze to cholerne podanie o coś tam, które miałam złożyć kilka miesięcy temu, a jeszcze nie złożyłam. Cholera. Sufit wali mi się na głowę, ściany w domu zaczynają śpiewać disco polo, swędzą mnie stopy... I wtedy... Nagle, niczym krzak gorejący na pustyni, odezwały się moje buty do biegania:

- Weź nie pierdol bejbe, okej? Weź idź pobiegać, co marudzisz.

Wbiło mnie trochę w podłogę, że mam taką wygadaną parę obuwia i postanowiłam się nie stawiać. Ponieważ jest niedziela biegłam swój tygodniowy 'długi' dystans. Tym razem miało być 8 kilometrów. Pożyczyłam od taty telefon, żeby mieć trackera i wiedzieć czy przebiegłam, czy nie. Wychodzę, patrzę na bardzo dobrze już mi znany beton i myślę o strategii. Zacznę bardzo wolno, w końcu taki dystans oszałamiający biegnę po raz pierwszy w życiu. Noga za nogę sobie truchtam. W trakcie biegu zdaje sobie sprawę, że i owszem, telefon taty mierzy może i odległość i czas i potrafi sam znaleźć dowód na to, że czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, ale ja nic z tego nie mam. Żeby cokolwiek sprawdzić trzeba wpisać pin, który zna tylko właściciel telefonu. No to fajnie, całą moją 'strategię' szlak trafił. Mimo to truchtam dalej, znam trasę, wiem mniej więcej, że dwa okrążenia to będzie tyle,ile powinno być. Gdy tak sobie ślimakuję mija mnie człowiek wiatr. Mija mnie raz... Potem drugi raz... Potem trzeci raz... I... Tak jest! Mija mnie czwarty raz. Kiedyś przyjdzie taki dzień, że nie dam się minąć, ale ten dzień to zdecydowanie nie jest dziś. Po treningu, gdy już tata odblokował mi telefon i mogłam wszystko sprawdzić okazało się, że w zastraszająco wolnym tempie przebiegłam 9,1 km (coś około godziny i kilku minut). I teraz pytanie, czy to dobrze, bo przebiegłam dystans, który sobie założyłam, czy to źle, bo tak cholernie wolno?

Nie wiem. Moje buty też nie wiedzą, pytałam.

Jedno co wyszło z dzisiejszego biegania pozytywnego to to, że uporządkowałam myśli, pozbyłam się nerwów i mogłam spokojnie wrócić do pracy (czytaj, napisać notkę  na bloga)

A teraz trochę nonsensu:

Nie wiem, czy ktoś z Was zauważył, ale dzisiaj od rana padało. Szare chmurzyska zasłoniły grubą warstwą błękit nieba i już tak zostało, przynajmniej w stolicy. Padanie padaniem, wiadomo, dla biegacza nic nie straszne, czy deszcz, czy wiatr, czy grad, czy pioruny, tornada, trąby powietrzne i powodzie – prawdziwy biegacz będzie biegł, jednak jest coś, co łatwo można przeoczyć w związku z deszczową pogodą. Tym czymś są dżdżownice. Muszę się przed Wami, jak przed księdzem na spowiedzi, do czegoś przyznać. Prawdopodobnie biegając dziś zamordowałam to małe, różowe, biedne stworzonko. Mój wielki biegowy but zmiażdżył niczemu niewinne ciałko. Mea culpa. Strasznie mi przykro. Mam tylko nadzieję, że jako niezwykła istota, która po przepołowieniu spokojnie żyje sobie dalej, moja ofiara również się zregeneruje i będzie szczęśliwie grzebać w ziemi dalej. Jeżeli jednak zginęła, to jej śmierć nie poszła na marne – resztę treningu odbyłam zgrabnie manewrując pomiędzy dżdżownicami, który wyszły przekąpać się w deszczówce. Swoją drogę – to naprawdę niesamowite, że po przepołowieniu ta wijąca się tasiemka dalej żyje. Nie znam nikogo innego, komu wyszła by taka sztuczka ( nie wierzcie Davidowi Koperfieldowi! On tak naprawdę nie przecina na pół tych uroczych panien zamkniętych w pudłach!). Ja na przykład, przecięta w pasie, stałabym się, według uznania, albo upiorem biegającym bez tułowia, straszącym opieszałych niby sprinterów, a tak naprawdę kanapowców, albo widmem bez dołu, które latałoby wyjąc do ucha kobietom uprawiającym nordic walking, tak po prostu, z czystej złośliwości (mimo, że podziwiam taką formę aktywności). A taka dżdżownica przecięta na pół ogląda się tylko za siebie, mówi sobie w myślach „Kurde, znowu mnie dopadli”, wzdycha i wije się sobie dalej. Szacun. Dlatego apeluje – biegacze, gdy jest mokro, albo pada, omijajcie dżdżownice!
 
PS. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazuję, że do teamu KnK dołączy jeszcze jedna osoba! Hurrrra!!! 

czwartek, 25 kwietnia 2013

Aloha Monika, czyli Kilometry na Kropelki się rozrasta.

Siedzę sobie kilka dni temu przy biurku i zamiast się uczyć myślę o moim blogu. Co ja, do cholery, mogę jeszcze napisać o tym moim bieganiu? Że ładna pogoda była... Acha, no to na pewno zadowoli tłumy czytaczy. Że przebiegłam kolejną 'życiówkę'? Taaa... Tylko, że w moim przypadku co drugi trening biegnę jakiś tam życiowy rekord.
- Cześć. Jestem Monika. Mam pytanie.
- He? Kto? Gdzie? Kiedy?
- Monika. Spójrz na monitor laptopa.
I tam właśnie była, Monika biegaczka, która tak jak ja chce zbierać na studnie, tylko nie wiedziała jak. Nigdy się nie widziałyśmy, nigdy się nie słyszałyśmy, nie wiem nawet skąd Monika pochodzi. Wiem jedno - napisała do mnie, a ja do niej,  i teraz studnia na którą zbieramy będzie NASZA, nie tylko moja. Tworzymy Kropelkowy team/ team Kilometry na Kropelki. Mi już marzą się kropelkowe koszulki, wspólne biegi, kolejni członkowie naszego teamu. Weź oddech! Spokojnie Marta, tylko spokojnie. Na razie jest nas dwie, a co będzie dalej? Nikt nie wie.

Teraz kilka słów od Moniki, żeby nie było, że sobie ją wymyśliłam:

Hej!
Jestem Monika i nie wiem od czego zacząć, myślę, że najlepiej od początku.
Od razu ostrzegam, że jest to mój pierwszy w życiu blog.
Od czego się zaczęła się moja przygoda z bieganiem?
Byłam sfrustrowaną nastolatką, bez motywacji do życia, można pomyśleć - coś strasznego, i ja też tak właśnie pomyślałam i postanowiłam zmienić coś w swoim życiu. ”Dość nudy, życie jest takie krótkie!”
Tak naprawdę zaczęło się od „morsowania” czyli kąpieli podczas zimy (wspaniała sprawa, ale o tym troszkę później, jeśli ktoś będzie zainteresowany moimi wypocinami). Od pierwszej kąpieli która miała miejsce w styczniu, moje życie się zmieniło. Znalazłam cel i motywację do życia. Dzięki kąpielom poznałam wielu wspaniałych ludzi, pozytywnie zakręconych, co się później okazało? Morsy też biegają!
Do tej pory wydawało mi się, że bieganie to ostatni sport jaki mogłabym uprawiać. Nigdy nawet nie marzyłam żeby biegać tak jak teraz. Aktualnie mój wyczyn to kilka półmaratonów, oprócz tego wiele startów na 10, 15km. Przez co poznałam kolejnych wspaniałych ludzi na mojej drodze.
Stąd też pomysł, żeby spróbować pomagać innym. Nie wyobrażam sobie, że po biegu w upalny dzień nie mam wody, tak więc moim jednym z wielu celów stała się teraz kampania na rzecz budowy studni w Sudanie.

Na koniec prośba do Was, tych którzy to czytacie - jeżeli też biegacie i chcielibyście dołączyć do kropelkowego teamu napiszcie do mnie! Mój mail: marta.grundland@gmail.com. Jeżeli nie biegacie, nie szkodzi, wesprzyjcie nas złotówką, pięcioma złotymi, milionem dolarów na stronie http://www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki . 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

O Zniechęcaczach i tych drugich, prawdopodobnie z Jowisza, o planie treningowym i o Sprawie

Zniechęcacze, to grupa terrorystyczna, która za cel postawiła sobie sabotowanie pozytywnych działań ludzkich, co doprowadzi do tego, że ludzie będą odczuwać tylko niemoc i ich gatunek, tak zawsze wytrwały, podda się pod naporem inwazji z Marsa. I nie mylicie się myśląc, że właśnie stawiam tezę, iż Zniechęcacze pochodzą z tej choć dalekiej, to jednak nam Ziemianom najbliższej, planety układu słonecznego. Piszę o nich, ponieważ spotkałam jednego ostatnio, odcisnął on na mnie swoje piętno, i chociaż nie poddałam się, to czuję się w obowiązku wszystkich ostrzec. Wyglądają tak jak my, mówią naszym językiem, a jednak oni to nie MY. Jak ich rozpoznać? Używają wiele takich słów jak 'niemożliwe', 'awykonalne', 'nie da się'. Noszą bardzo poprawne, zawsze wyprasowane ubrania. Dziwnie się na ciebie patrzą, jak masz dwie różne skarpetki na stopach. To jest zresztą jeden z najlepszych testów na rozpoznanie Zniechęcaczy - nosić skarpetki nie do pary, jeżeli osoba, którą dopiero poznajesz będzie się patrzyła na twoje stopy z pogardą i niechęcią to... Wiesz, że coś się dzieje! Tak że moi drodzy czytacze i czytaczki, uważajcie i nie dajcie się!

Oczywiście poza Zniechęcaczami chodzi po świecie też drugi typ kosmitów. Ja stawiam na to, że pochodzą z Jowisza, bo przecież Jowisz to taka fajna planeta. Bardzo trudno ich rozpoznać, ale jeżeli ktoś wyrobi sobie odpowiednią wrażliwość, to można. Trzeba się ich wtedy trzymać i nie puszczać za wszelką cenę, bo tacy kosmici pomagają przetrwać ciężkie dni, kiedy ciężko jest wytrzymać samemu ze sobą. Ja mam cholerne szczęście. Aktualnie jestem w posiadaniu nie jednego, a kilku takich kosmitów, ale przykro mi - nie zamierzam się dzielić.

Właśnie dzięki temu, że nie dałam się Zniechęcaczowi i miałam wsparcie, mogę obwieścić sukces kolejnego tygodnia treningów, które przeprowadziłam już według planu znaleziony na jednej ze stron poświęconych bieganiu. Plan obejmuje 24 tygodnie, po których biegnie się maraton. Żeby go rozpocząć trzeba spełniać jeden warunek - biec non stop 30 min. Wychodzi się biegać 4 dni w tygodniu, z niedzielą najbardziej intensywną. Mój pierwszy tydzień wyglądał tak :
PON - nic
WT - 5 km czas: 43 min
ŚR - nic
CZW - 5 km czas: 40:53
PT - nic
SOB - 4 km czas: 29:02
ND - 6 km  czas: ??? (nie wzięłam telefonu)

Daje to łącznie 20 km. Nie trzymałam się ściśle planu, który mam, biegałam troszkę więcej niż powinnam (3km/5km/3km/6km). Muszę uważać, nie chcę przesadzić, ale mój entuzjazm jak na razie jest tak potężny, że ciężko się powstrzymać. Łącznie w tym tygodniu przebiegłam 20 km, co daje okrągłą sumę 10 zł na moją studnię!

I tak zgrabnie przechodzę do ostatniego etapu mojego dzisiejszego pisania - czyli do Sprawy. Sprawa jest i nie zapominam o niej wcale a wcale. Nie biegam sobie przecież tak po prostu, bo lubię (chociaż lubię) tylko dlatego, że jakaś ja, w jakimś tam Sudanie nie ma wody. Piszę jakaś ja, ponieważ nie widzę specjalnej różnicy między mną a 23 letnią Sudanką. Urodziłyśmy się gdzie indziej ,to tyle. Ona ma już męża, dzieci, całą rodzinę na głowie i codziennie zapieprza milion kilometrów, żeby jej maluchy miały szanse przeżyć. Moim największym zmartwieniem każdego dnia jest to, czy zdążę na autobus. Ja-Sudanka nie ma pralki, zmywarki, komputera (no, chyba, że mieszka w stolicy i jest córką prezydenta, ale nie dla takiej Sudanki zbieram pieniądze) i nie wie co to jest maraton. Pewnie nieźle by się uśmiała, słysząc, że jej europejski odpowiednik z własnej, nieprzymuszonej woli do jednego trenuje. Będzie się też śmiała, jak dostanie studnie. Więc ja też będę się śmiała.

PS.1 Jak ktoś jeszcze nie załapał, o co chodzi z Sudanem i maratonem, to niech pisze do mnie prywatnie, wytłumaczę, najlepiej przez facebooka.
PS.2 Zapisałam się na 5 km bieg kobiecy w Warszawie 23 czerwca 2013, która biegnie ze mną? Hania - jeżeli to czytasz, dzięki, że przesłałaś mi info o tym wydarzeniu.
Strona biegu: www.biegkobiet.pl

czwartek, 18 kwietnia 2013

6 rad dla początkujących biegaczy, czyli pięć kilometrów skaczących frytek i dlaczego the Clash jest lepsze od Chopina

Jako bardzo, bardzo początkujący biegacz, w zaledwie drugim tygodniu treningu, już mam złote myśli do przekazania komuś, komukolwiek, kto chciałby lub też zamierza zacząć trenować ten cudowny sport:

Po pierwsze ( i chyba najważniejsze): Nie jedz frytek przed treningiem!!! Poważnie mówię!!! Jadłam frytki na obiad we wtorek, a potem przez 43 minuty biegu i 4,5 km (biegłam wolniej, dystans wyszedł krótszy) frytki, który powinny już były zginąć w odmętach moich soków żołądkowych, podskakiwały. Inaczej mówiąc odbijało mi się frytkami. Nie poprawia to komfortu biegania i działa bardzo demotywująco.

Po drugie: Jeżeli jesteś kobietą zainwestuj w stanik sportowy. Jeżeli jesteś mężczyzną, ale również czujesz taką potrzebę, to się nie krępuj, też sobie taki spraw. Oczywiście nie jest to absolutnie konieczne, tylko nie radzę wtedy biegać koło SGGW (Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego), niektórzy studenci mają kiepskie poczucie humoru. Jak komuś coś podskakuje, to się śmieją. To też nie działa za dobrze na morale.

Po trzecie: Uważaj na rowerowców i rolkarzy! Nikt tego nigdzie nie pisze, ale ja uważam, że to istotne. Biegniesz sobie biegniesz, słuchawki w uszach, myśli gdzieś w okolicach księżyca, a tu nagle... Wymija cię rower. Wypadasz z rytmu, nogi ci się plączą, potykasz się, upadasz, skręcasz sobie kostkę, nie możesz dalej trenować, wpadasz w depresje i nie mogąc się z niej wygrzebać, umierasz samotnie ze złamanym sercem, a twoje ciało po dwóch tygodniach odnajduje sąsiad, który wyminął cię tego feralnego dnia na rowerze. Mnie się to nie zdarzyło. Ale by mogło.

Po czwarte: Gdy nie trenujesz, to też trenujesz! W poniedziałek przyszła mi do głowy niespotykana dotąd myśl: "A może tak pojadę windą, skoro dzisiaj nie biegam, tylko daję nogom odpocząć?". Zaraz jednak w mojej głowie zaczął wyć alarm (mam zainstalowany bardzo dobry system Anty-hipokryzyjny) i weszłam schodami. Nie ma co zmieniać dobrych nawyków na gorsze, tylko dlatego, że się teraz 'trenuje'.

Po piąte: Zajmij czymś swój mózg. Podobno pierwsze pół maratonu biegną nogi, drugie pół mózg. Gdy zaczynasz całą trasę biegnie mózg. Myśli są nieprzyzwyczajone, że przez 40 minut nie ma z kim pogadać, nie ma nic do roboty, trzeba tylko przebierać nogami. Dla mnie to nie problem, ja i tak pół życia spędzam bujając w obłokach, ale przyszło mi do głowy, że komuś może być z tego powodu ciężko.

Po szóste: Dobrze dobierz muzykę do biegania. Dobrze dobrana składanka spowoduje, że zamiast 20 minut przebiegniesz 40. Najpierw włącz sobie coś w miarę spokojnego, ale pozytywnego. Jam mam 'Kotów kat ma oczy zielone' Pidżamy. Potem dalej spokojnie - The Smiths i The Killers. Mniej więcej w środku biegania nie ważne czego słucham, i tak nie słucham. Pod koniec - i to jest najważniejsze, najlepiej włączyć coś, co motywuje. W moim przypadku jest to The Clash 'I fought the law' i SKA-P 'Intifada'.

To tyle tych złotych myśli, mam nadzieję, że się podobały i komuś się przydadzą.
PS:. Właśnie weszłam na stronę http://www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki , dodać do schowka kilka złotych za swoje treningi, i.... KTOŚ mi wpłacił 20 zł!!! Ktokolwiek to był, DZIĘKUJĘ! STRASZNIE, STRASZNIE DZIĘKUJĘ!!! Czuję się teraz bardzo szczęśliwa.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Tym razem na poważnie. Boston.



 
Otwieram rano komputer. Uśmiecham się do siebie, czeka mnie dobry dzień. W ręku mam kubek gorącej herbaty z cytryną, za oknem świeci słońce. Chcę zobaczyć, czy ktoś napisał coś ciekawego na facebooku. Ręka z kubkiem staje w połowie drogi, odkładam herbatę, niech stygnie. Coś mnie ściska w żołądku, przeszła mi ochota na śniadanie. Wybuchy. Na maratonie. Ktoś nie żyje. Ktoś stracił nogę. Ktoś stracił brata. Ktoś straci pasje, nie będzie już biegać. Myślę sobie – to przecież może jestem ja. Nie ja per se, tylko ktoś, kto właśnie osiągnął swój cel, przebiegł pierwszy maraton w życiu. Patrzę cały czas na swoją fejsową ścianę i widzę jeszcze coś. Ktoś mówi, że w Afganistanie… że WSZĘDZIE w ciągłych aktach terroru giną ludzie. I przecież ja to wiem i wiem, że wszyscy to wiedzą, ale jakoś nie zgadza to mi się z moją dzisiejszą słoneczno herbacianą rzeczywistością. Czy jestem naiwna? OCZYWIŚCIE ŻE TAK! I to się nigdy nie zmieni.   

niedziela, 14 kwietnia 2013

O eM natrętnej, o łydkach z kamienia i o innych biegaczach.



Dzisiaj na trasie spotkałam się z eM natrętną. Kim ona jest? Nikim innym, jak moim paskudnym alter ego, osobą, która najbardziej ze wszystkiego lubi sapać, jeść ciastka i czytać książki, których bohaterkami są jakieś Jane, Elizabeth albo Marry. Dzisiaj, ponieważ po piątkowym bieganiu moje łydki nie zdążyły się zregenerować, zimny wiatr wiał mi w twarz, a na trasie nie spotkałam nikogo znajomego musiałam prawie całą drogą zmagać się z eM.

- Cholerny wiatr, oczy Ci łzawią – eM.

- Wieje całkiem przyjemnie, przynajmniej nie jest gorąco – ja.

- Czujesz to? Odcisk ci się robi, beznadziejne masz te buty niby do biegania – eM.

- Buty są bardzo wygodne – ja.  

- Dobra, może i buty masz wygodne, ale ty? Coś tak czuje, że z tymi łydkami dziś daleko nie dobiegniesz. – eM

- Cholera, przymknij się! Ja tu próbuję się skupić na krajobrazach. – ja

- Eee… Ale jakich krajobrazach? Tu nie ma krajobrazów. – eM

- Krajobrazy są wszędzie, trzeba się tylko skupić i je znaleźć. – ja

Sprytna jestem, zajęłam czymś eM natrętną i w ten sposób mogłam spokojnie dokończyć trening. Nie tak całkiem bo przeszłam do marszu po 28 minutach, a planowałam dziś 30 minut ciągłego biegu, ale nie jest źle. Łydki miałam jak kamienie do samego końca i to mnie trochę martwi, ale pewnie to normalne.

A teraz coś o mojej trasie i innych biegaczach :

 Wychodzę biegać mniej więcej o tej samej godzinie, więc w mniej więcej w tych samych miejscach spotykam tych samych biegaczy.  Najpierw mijam pana w białej bluzie i granatowym szaliku. Zastanawiam się, jak to jest, że mu ta bluza jeszcze nie zesztywniała od potu. Może codziennie ją pierze. Pan trenuje prawdopodobnie boks, ponieważ za każdym razem, kiedy go mijam, wali niewidzialnego przeciwnika pięściami. Wygląda to trochę tak, jakby walczył z ulotnymi przeciwnościami losu. Minę ma taką, że wydaje mi się, że wygrywa. Jakieś 10 minut biegu później mijamy się ze skoczną dziewczyną. Bardzo jest uprzejma, zawsze pozdrawiamy się podniesieniem dłoni. Dziewczyna tak jak ja biegnie słuchając muzyki, ale jej rytm jest trochę inny, trochę szybszy. Z nią minę się jeszcze raz, jak będę kończyć kółko. Poza Skoczną Dziewczyną i Panem Bluzą jest jeszcze Człowiek Wiatr, którego nazwałam tak, ponieważ podczas mojego treningu potrafi mnie minąć niezliczoną ilość razy. Mam wrażenie, że on ćwiczy teleportację, nie bieganie. Nie są to oczywiście jedyni biegacze w mojej okolicy, widzę ich nagle całą masę. Jakby cały Ursynów biegał.

środa, 10 kwietnia 2013

O ślimakowaniu, teori sprintów przystankowych i o konkretach

Ślimakowanie to tępo biegowo - treningowe, które wymaga od biegaczki/ biegacza niesamowitej ilości silnej woli, żeby nie spalić się ze wstydu, oraz ciemnych okularów, które imitują anonimowość (chociaż i tak widać kto to tak powłóczy nogami....). Ślimakować można tylko pod osłoną nocy. Należy przy tym z uniesionym podbródkiem wstrzymywać oddech za każdym razem kiedy mijają nas biegający normalnym tempem obywatele, żeby nie zdradzić się swoim nierównym oddechem i, co tu dużo powiedzieć, sapaniem.

Dlaczego tak się rozpisuje na temat tych godnych pożałowania praktyk? Cóż, przyznać się muszę do tego, że ja, jak na razie, ŚLIMAKUJĘ właśnie, a nie biegam, wyprzedzana przez koty, krety i biegające bacie z wnuczętami w wózkach. Dystans moich biegów może i jest, jak na początek,  całkiem długi, według wujka googla 4,8 km, i prawdą jest, że pokonuję go już tylko 'na dwa razy" czyli biegnę 20/25 min, idę 2 min, biegnę do końca, ale w jakim tempie?! Zaczynam się trochę bać, że nie zdążę przygotować się do maratonu. Od jutra biegam według planu treningowego. Tylko muszę jeszcze jakiś znaleźć.

Dzisiaj podczas ślimakowania zastanawiałam się, jak to jest, że zaczęłam dopiero (przypominam - pierwszy bieg odbyłam w zeszłą sobotę, potem w niedzielę, poniedziałek, i dzisiaj) a nie muszę się co chwila zatrzymywać. Czytałam na stronie i forum bieganie.pl, że część osób właśnie tak zaczyna - dwie minuty biegu, dwie marszu, dwie biegu, dwie marszu, dwie... i tak w nieskończoność. A ja ten etap przeskoczyłam. Czemu? Biegnąc siedemnastą minutę wpadłam na genialny pomysł - wymyśliłam teorię sprintów przystankowych! Otóż, żeby mimo wydłużających się miesięcy zimna i ciemności oraz braku sił witalnych do jakiejkolwiek aktywności fizycznej utrzymać ciało w stałej gotowości na rozpoczęcie intensywnych treningów należy ZAWSZE wybiegać z domu na autobus w ostatnim momencie. Ja praktykuję sprinty przystankowe praktycznie od zawsze ( nie żartuje, ci co mnie znają to wiedzą), codziennie wychodząc na uczelnie, niezależnie od pogody, samopoczucia, stanu ducha - biegnę. Polecam wszystkim.

A teraz przejdę do rzeczy (dotrwał ktoś jeszcze? wiem że ględzę za długo... ale jakoś tak... lubię po prostu). Wiem ze sprawdzonego źródła, że część osób nie załapała, o co chodzi do końca, więc wyjaśniam:

BIEGAM bo przygotowuję się do maratonu warszawskiego 29 września 2013
BIEGAM bo chcę pomóc Polskiej Akcji Humanitarnej wybudować studnię w Sudanie
PŁACĘ sobie sama, na stronie www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki 0,5 zł za 1 km przebiegnięty. Im większe dystanse będę pokonywać tym mniej będę płacić sobie za kilometr, żeby nie zbankrutować.
WY MOŻECIE WPŁACIĆ złotówkę, dwa złote, milion dolarów, jeżeli chcecie wesprzeć mnie, studnie, Sudańczyków, ale przede wszystkim mnie, bo Sudańczyk nie będzie skakał przed komputerem jak zobaczy, że dostał na swoją studnię złotówkę, a ja będę ( dla zainteresowanych mogę nagrać skakanie i wrzucić nagranie do sieci)

WIĘC JESZCZE RAZ: www.siepomaga.pl/r/kilometrynakropelki

niedziela, 7 kwietnia 2013

Jak spadłam z bieżni, wpadłam w kałużę i niedogoliłam nóg

Ponieważ wczoraj, po pierwszym dniu moich zmagań z bieganiem ("czekajcie... jak to się robiło... noga lewa najpierw, czy prawa... dobra, chrzanię to, spróbuję obiema") moje stopy wyglądały nieciekawie i perspektywa, jakże odległa, że uda mi się wystartować kiedykolwiek, gdziekolwiek i w czymkolwiek, stała się jeszcze bardziej odległa, postanowiłam działać! Czyli po prostu zaprzedałam duszę diabłu i kupiłam buty do biegania (te co wiszą na kranie). Teraz nie stać mnie na chleb, ale buty mam.

Co się stało, że spadłam z bieżni? Żeby dopasować buty do biegacza trzeba dać się nagrać, jak biegnie się na bieżni w sklepie. Ja nigdy z tego przerażającego urządzenia nie korzystałam i już nigdy raczej nie skorzystam. Na początku nieśmiało przyznałam się do bycia laikiem i spytałam:
- Czy z tego się nie spada?
- Proszę się nie przejmować, jeszcze nikt mi z bieżni nie spadł! - odparł przemiły sprzedawca. - Teraz niech Pani podciągnie nogawkę.
- Eee... Że co przepraszam bardzo?
- Nogawkę. Musi pani odsłonić nogę, inaczej test się nie uda.
- Eee... Zima jest, wie pan...
- No, ale dziś to prawie wiosna, to jak podciąga pani, czy nie?
No i podciągnęłam. Na szczęście nie było z moimi nogami tak źle, jak przypuszczałam, trochę tylko zarosły.

Po odsłonięciu swoich przecudnych łydek i przyzwyczajeniu się do marszu na piekielnej maszynie, po tym jak przemiły pan sprzedawca zwiększył tępo, spadłam z bieżni. Jako pierwsza, a to się liczy.

W kałużę wpadłam, bo co tu dużo powiedzieć, mokro jest i nie da się biegać na sucho. Ile kilometrów przebiegłam nie napiszę, chociaż taki generalnie był mój plan, bo zwyczajnie nie wiem. Nie mam jeszcze krokomierza. Już mnie niestety nie stać. Ale, w związku z tym, że z reszty za buty został mi jeden złoty polski, tyle dzisiaj przekażę na moją studnię. W przyszłości, jak już policzę kilometry, zamierzam płacić mojej studni złotówkę/ km przebiegnięty.

Mojej mamie, za dowiezienie mnie do sklepu biegacza hili motaszakieram, mamnunam i szukram.